Music

sobota, 5 marca 2016

Rozdział 1: Zabójcza piękność



Rozdział 1
Zabójcza piękność
Anthon znów obudził się w innym miejscu. Tym razem wybrał nietypową lokację na nocleg. Była to stara stodoła. Ściany, przesiąknięte szczynami różnych stworzeń, nie wywoływały u niego obrzydzenia. Noc zaliczył do jak najbardziej przespanych, a co za tym idzie, również udanych. Gdy otwierał oczy, nie było mu dane patrzeć na wschodzące nad Atray słońce. Powietrze było raczej chłodne. Stanąwszy na nogi, szybko otrzepał swoje ubranie z nadmiaru słomy i kurzu. Stał tak jeszcze przez moment. Gdy uznał, że jest gotowy, ruszył w kierunku wyjścia. Bez wysiłku pchnął wielkie, drewniane wrota i wyszedł na zewnątrz. Tuż obok stodoły kręciło się stado grzebiaków, z gatunku tych czarnych. Były to średniej wielkości drapieżne ptaki. Jak sama nazwa wskazuje, zajmowały się głównie grzebaniem, nie tylko w ziemi. Agresywnie nastawione osobniki bez trudu potrafiły zaatakować żywą istotę. Swoimi ostrymi niczym sztylety szponami rozszarpywały ofiarę na strzępy. Wygrzebywały wnętrzności i czyniły je doskonałym, świeżym pokarmem. Anthon wiedział, jak radzić sobie z tego typu zagrożeniem. Nieświadomy obecności drapieżników w pobliżu, energicznie zatrzasnął za sobą drewniane drzwi, robiąc przy tym sporo hałasu. Wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył uciekające w pole stado stworzeń o czarnych piórach. Na początku nieco żałował - miał ochotę na odrobinę treningu bitewnego o poranku. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie pobiec  za nimi, ale wolał zaoszczędzić siły na dalszą podróż.
Rozglądając się we wszystkich kierunkach, nie był w stanie określić swojego położenia. Ziemie, po których stąpał, odwiedzał za młodu, kilkanaście lat temu. Od tamtego czasu sporo się pozmieniało. Stodoła była jedynym miejscem, które przypomniał sobie z przeszłości. Obok biegła dróżka, niegdyś prowadząca do najważniejszej lokacji na terenie prowincji Athangarth. Na drewnianym kiju widniała spróchniała tabliczka z zanikającym już napisem Burver. Drogowskaz ten w dużym stopniu pomógł mu w doborze kierunku. Przybył w ważnym celu. Według tego, co udało mu się ustalić, miał TO znaleźć właśnie w tym miejscu.
Był wczesny ranek, cisza. Idąc w kierunku wskazanym przez drewniany znak, nie napotkał żadnych oznak życia. Nie spodziewał się jednak niczyjej obecności, szczególnie w takim ponurym miejscu. Trawa była wilgotna od porannej rosy. Grunt po jakim stąpał nie należał do idealnych. Wszędzie dziury i nierówności, jednak mimo tego szedł dalej. Gęste chmury zasłaniały  wschodzące  słońce. Udało mu się dotrzeć do miasta.
Minął coś, co wyglądało teoretycznie jak brama. Jedna z jej części nadal stała, co zdecydowanie pomogło mu ustalić, że to faktycznie wejście. Drugiej części nie był w stanie zlokalizować. Wciągnięty myślą o kilku deskach zbitych gwoździami, szybko otrząsnął się. Cel był jeden. Skupił się tylko na nim. Wybrał lewą uliczkę. Bacznie rozglądał się w obie strony, lecz nie liczył na żadną niespodziankę. Zastał tam dokładnie to, co każdy inny wędrowiec mógł zastać  w  takim mieście – zgliszcza.
Przypomniał sobie czasy, w których wuj zabierał go tutaj. Chodząc po uliczkach, powoli odtwarzał sobie obraz z przeszłości. Patrząc na to wszystko, ciężko mu było pojąć, że jeszcze kilkanaście lat temu to miasto funkcjonowało, jak każde inne. Najeźdźcy wystarczył jeden dzień, by pozbawić to miejsce życia.
Przybyli niegdyś w tym samym celu co on. Nie uzyskując wystarczających informacji, spalili za sobą wszystko, mordując przy tym każdego, kto stanął im na drodze. Anthon znalazł się tutaj kilka lat po tych okrutnych wydarzeniach. Posiadał wówczas wiedzę, której nie udało się zdobyć poprzednim poszukiwaczom. Przynajmniej tak myślał... W jego głowie rodziło się przekonanie, że przeciwnik w przeszłości nie zdołał dotrzeć do tego, czego szukał.
Przez miasto niegdyś płynęła rzeka. Błądząc po spustoszonych uliczkach, natknął się na nią. Stanąwszy na drewnianym mostku, dzielącym miasto na dwie dzielnice, spojrzał w dół. Odtwarzając kolejny obraz sprzed lat, zobaczył gromadkę ryb, przemieszczających się wraz z nurtem na południe. Na malutkiej łódce, zakotwiczonej zaraz przy zachodnim brzegu, siedział rybak. Był to stary Marlon, prosty człowiek. Łowienie było dla niego nieodłącznym elementem każdego dnia. Wiele razy denerwował się na dzieci, które, hałasując nieopodal, płoszyły mu najlepsze sztuki. Sięgając wzrokiem nieco dalej, mógł dostrzec panią Dolores, spędzającą zdecydowanie większość swojego życia na pielęgnowaniu własnego ogrodu. Wszystko to, co zdołała wykreować jego wyobraźnia w tamtej chwili, zniknęło za sprawą jednego, prostego mrugnięcia powiekami. Zamiast wody, ujrzał wysuszone dno. Z ogródka Dolores nie pozostało zupełnie nic. Rozglądając się jeszcze dostrzegł coś, co na sam koniec jego obserwacji przyprawiło go o uśmiech na twarzy.
- A niech cię, Marlon… - powiedział sam do siebie Anthon, odnajdując wzrokiem na dnie rzeki spróchniałą łódkę zakotwiczoną dokładnie w tym miejscu, co zawsze.
Przechodząc na drugi koniec mostu, znalazł się we wschodniej części miasta. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko skierować się do końca głównej ulicy. Niegdyś ta dzielnica, uznawana była za tą bogatszą i bardziej przyzwoitą. Anthon uważnie rozglądał się we wszystkie strony, ale teren wyglądał niemal identycznie, jak ten po drugiej stronie rzeki. Najazd wroga zrobił swoje. Patrząc na wprost, ujrzał w oddali cel swojej wędrówki. Ignorując otoczenie, przyspieszył kroku i w błyskawicznym tempie dotarł na miejsce. Stanął przed ogromną, stalową bramą. Była zamknięta. Między prętami ujrzał wplecione litery, wykonane z tego samego materiału, co cała konstrukcja. Połączone razem tworzyły napis Edanium, wywodzący się z języka, którym posługiwali się pierwsi Athanowie. Słowo to, we współczesnych czasach, tłumaczy się  jako Dom Zmarłych. Nic w tym dziwnego, skoro po drugiej stronie ogrodzenia znajdował się cmentarz.
Anthon, łapiąc za metalowy uchwyt, podjął próbę wejścia do środka. Zapierając się nogami o podłoże, pchnął z całej siły bramę. Ani drgnęła. Kilka kolejnych podejść również zakończyło się klęską.
Cmentarz otoczony był płotem - również stalowym, co główne wrota. Przejście nad nim było niewykonalne, gdyż sięgał na wysokość kilkudziesięciu stóp. Poprzedni najeźdźcy mogli dostać się tam, używając klucza albo po prostu pominęli to miejsce. Bardziej możliwy był ten drugi wariant. Pozostało tylko przedostać się za stalowe ogrodzenie i kontynuować poszukiwania.
Ogromna brama nadal stała zamknięta. Rozglądając się za jakimś rozwiązaniem, dostrzegł w oddali dosyć sporych rozmiarów drzewo. Mogło ono w dużym stopniu pomóc mu dotrzeć na drugą stronę. Cel nie był daleko. Obierając prawy kierunek wydawało mu się, że to ta krótsza z możliwych dróg. Ścieżka może i była szybsza, ale nie znaczyło to jednak, że będzie równie łatwa do przejścia - wręcz przeciwnie. Tamtejsza flora okazała się trudnym przeciwnikiem. Teren porośnięty był jednym z najgorszych chwastów, jakie natura wypuściła na powierzchnię. Był to bluszcz królewski – gęste, kręte patyki, porośnięte kolcami. Brak słońca spowodował, że roślina nie zdążyła wypuścić swoich kwiatów. Na szczęście. To właśnie one były głównym zagrożeniem, dla przebywającego w pobliżu. Jakikolwiek kontakt cielesny z taką rośliną powodował ciężkie do wytrzymania uczucie pieczenia, prowadząc w parze wzrosty ciśnienia i dziwne drgawki. Nie da się ukryć, że alchemicy już dawno temu poznali metody pozyskiwania tych kwiatów, a eliksiry nie były jedynym sposobem ich wykorzystania.
Anthon skorzystał z pomocy swojej broni. Były to nieudolnie wykonane sztylety, na dodatek tępe. Niestety to jedyny oręż, jaki udało mu się znaleźć, nim wyruszył. Kawałek po kawałku przedzierał się przez gęste pokłady bluszczu. Z racji na długość owych sztyletów, brnięcie dalej okazywało się coraz trudniejsze. Kolce raniły go w dłonie, praktycznie przy każdej próbie przecięcia patyków, powodując nie tyle ból, co ogromne zdenerwowanie. Temu stanowi towarzyszyły zaś liczne przekleństwa, które bez wahania padały z jego ust, co kilka chwil. Z czasem rośliny pojawiały się już coraz rzadziej, więc jedynie omijał je długimi krokami. Gdy udało mu się pokonać bluszcz, do celu pozostało już tylko kilka stóp. Nie znał się zbytnio na drzewach, więc nie był w stanie określić gatunku, ani wieku tego giganta. Wiedział jednak, że jest ono jednym z nielicznych w tym miejscu, których nie dosięgnął pożar sprzed lat. Wejście na górę nie wyglądało na trudne, aczkolwiek mogło się zakończyć połamanymi kończynami, a w najgorszym wypadku skręconym karkiem. Nic nie dało mu jednak do myślenia. Ignorując wszelkie niebezpieczeństwa położył stopę na najniższym wypukleniu i rozpoczął wspinaczkę. Jego umiejętności pozwalały mu zwinnie poruszać się po takich właśnie obiektach. Dotarł na wysokość płotu. Szybko zlokalizował gałąź, która miała pomóc mu przedostać się na cmentarz. Nie patrząc na jej wytrzymałość, ruszył pewnym krokiem przed siebie. Podłoże było na tyle szerokie, że nie musiał zbyt często panować nad równowagą. Gdzieś w połowie drogi usłyszał za sobą niepokojący głos. Dziwnym trafem przypominał łamiącą się gałąź. Nim zdążył obrócić głowę w tamtym kierunku, jego kładka, wraz z nim, runęła w dół. Szczęśliwe było jedynie to, że wylądował za metalowym ogrodzeniem. Połowa sukcesu. Przez jakiś czas leżał z twarzą w ziemi i zbierał siły. Upadek był dosyć bolesny, jednak obeszło się bez złamań i większych uszkodzeń. Gdy podniósł głowę, ujrzał kamienną płytę, wbitą w grunt. Wygrawerowano na niej literę D. Był to po prostu jeden z wielu nagrobków. Nie poczuł zbytnio przyjemności z leżenia na miejscu czyjegoś pochówku, więc w akcie nagłego napadu energii stanął na nogi. Drugi raz dzisiejszego dnia zmuszony był otrzepywać swoje ubranie z nadmiaru ziemi, trawy i innych śmieci. Tym razem powstrzymał się od przekleństw.
Teren wokół nie był zbyt dobrze widoczny. Gęsta mgła przysłaniała horyzont niemal z każdej strony.  Wędrując wzrokiem, starał się znaleźć jakąkolwiek wskazówkę, która pozwoliłaby mu dostać się na główną uliczkę cmentarza. Ona zaś miała doprowadzić go do centralnego budynku Edanium – mauzoleum. Tak długo, jak znajdował się blisko stalowego płotu, był świadom swojego położenia. Wybrał drogę na wprost, lecz już po kilkunastu krokach rozmyślił się. Idąc wzdłuż ogrodzenia mógł przecież wypatrywać celu i tym samym nie błądzić jak głupiec. Pomysł wydawał się słuszny. Pewny siebie Anthon z gracją wykonał pół obrotu na pięcie, kierując swoje ciało w przeciwną stronę. Zdawało się, że nie odszedł aż tak daleko. Niestety po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu krokach nie mógł odnaleźć miejsca, z którego przed momentem wyruszył. Mgła otaczała go już z każdej strony. Pamiętał jedynie nagrobek z literką D. Ogarnięty lekką paniką, sprawdzał wszystkie kamienne płyty w zasięgu wzroku, lecz żadna nie wskazywała na tą, której szukał. Wróciły przekleństwa. Zniknęło opanowanie i spokój. Mimo, że uodpornił się na wszelakie uczucia i emocje, to w niektórych momentach potrafił je okazać ze zdwojoną siłą. W tym wypadku padło na złość. Z grzecznego, opanowanego chłopca stał się rozdrażnionym smarkaczem. Idąc przed siebie, demolował nagrobki przy użyciu solidnych kopniaków, krusząc je doszczętnie. Hałas płoszył niemal każdego ptaka w jego otoczeniu, zaś rzucane wulgaryzmy, w nieco głośniejszej tonacji, byłyby w stanie obudzić pochowanych w ziemi Athanów.
W pewnym momencie jego but natrafił na coś, co zdecydowanie nie zabrzmiało jak pękająca, kamienna płyta. Był to raczej odgłos czegoś metalowego. Zaciekawiony, przykucnął i rozejrzał się po podłożu. Ową ciekawostką okazała się rdzewiejąca zbroja, w komplecie ze spodniami, wykonanymi z tego samego materiału. Po krótkiej chwili dostrzegł dopiero, ubranego w znaleziony sprzęt trupa. Nic, prócz kruszących się kości. Patrząc jeszcze dokładniej odnalazł symbol wyrysowany na metalowym napierśniku. Była to litera W, z przebijającymi ją od dołu dwoma strzałami – znak Warosh.
Odszedł kilka kroków od ciała i zatrzymał się na moment. Nigdy nie czuł do nich sympatii.  Przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo nienawidził tego klanu. To oni byli powodem, dla którego przybył do Burver. Robił wszystko, żeby im przeszkodzić, dosłownie na każdym kroku i przy każdej okazji. Zawsze, gdy próbował wyjaśnić tą nienawiść, coś nie pozwalało mu kontynuować. Wewnątrz umysłu dobrze znał powód, lecz nigdy nie podzielił się nim z inną osobą. Stojąc w miejscu, spojrzał przed siebie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mu chociaż przez moment wyciszyć wspomnienia, zapomnieć. Nie udało się. Złość powróciła kolejny raz. Ponownie stanął nad poległym waroshaninem. Bez chwili zastanowienia uniósł nogę i opuścił ją energicznie, tym samym rozgniatając butem czaszkę bezwładnego trupa. Poczuł ulgę, przynajmniej na chwilę. Nie zmienił tym zachowaniem przeszłości, ale dodało mu to pewności siebie. Usatysfakcjonowany kontynuował ślepą podróż po cmentarzu. Nie minęła chwila, a kolejny raz natknął się na stertę metalu. Tym razem ciał było co najmniej pięć. Wyglądały na dosyć świeże, z tą różnicą, że brakowało im niektórych kończyn. Nie każdy miał na sobie zbroję. Ciężko było określić ich przynależność. Dwóch ubranych w stare szmaty, niczym chłopi ze wsi. Pozostali zakuci w metal, tak samo jak w przypadku tamtego waroshanina. Anthon przykucnął przy jednym z nich, chcąc przekonać się, czy to również członek klanu. Twarz poległego wyglądała naturalnie. Według tego, co ustalił na bazie obserwacji, trup mógł mieć zaledwie dwa, trzy dni. Przeczuwał, że ktoś mógł już trafić na ten sam trop, ale nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko. Przez myśl przebrnęło mu tylko jedno słowo. Warosh. W momencie pochylił głowę nad leżącym ciałem i zaczął szukać znaków. Znalazł. Dokładnie w tym samym miejscu na piersi widniało wyrysowane na biało W. Lekko zdenerwowany zastanawiał się co dalej począć. Pozostało mu jedynie kontynuować poszukiwania mauzoleum. Już miał stawać na nogi, gdy coś gwałtownie złapało jego dłoń.
- Uciekaj ! – wydusił z przerażeniem waroshanin, plując przy tym krwią. – Uciekaj głupcze !
Anthon spojrzał z obrzydzeniem na mężczyznę.
- I co narobiłeś ?! Cały płaszcz mam zalany twoją juchą, psie ze Skalathan !
Oswobodził dłoń z jego objęcia i wstał.
- On tu jest. Przyjdzie po ciebie ! Przychodzi po wszystkich ! – jęczał coraz głośniej waroshanin.
- Kto przyjdzie ? – zapytał z uśmiechem Anthon. – Moje ostrze, to jedyna rzecz, jakiej powinieneś się teraz obawiać. Albo po prostu zostawię cię tutaj. Grzebiaki  zrobią resztę.
- Aghh.. Zginiesz, głupcze. Zginiesz jak my wszyscy. Przekonasz się... Aghh…
- Zamilcz, psie ! Nie mam na ciebie czasu, a wielka szkoda… Chętnie zobaczyłbym, jak wyglądają ostatnie sekundy twojego marnego życia – odparł pewnie.
- Niebawem do mnie dołączysz, łowco. Nie wykonam misji, ale zrobią to moi bracia. Nie jesteś w stanie ich powstrzymać ! Haila nah Bruash ! – krzyknął. Haila nah War… - nie zdążył dodać.
Jego twarz stanęła w bezruchu. Skonał, patrząc w niebo z dumą. Nie wyzbył się jednak przerażenia.
- A jednak dałeś mi popatrzeć. Dziękuję. – powiedział z radością Anthon.
Rzucił ostatnie spojrzenie na martwego i odszedł w przeciwnym kierunku. Po paru krokach grunt pod jego nogami uległ zmianie. Znalazł się na brukowanej uliczce. Mgła odsłoniła nieco horyzontu, dzięki czemu dostrzegł w oddali punkt. Coś wyraźnie lśniło na niebiesko. Ruszył w tamtą stronę. Jego krok był zdecydowany. Wyostrzył zmysły. Bez wątpienia wyczuwał obecność kogoś jeszcze. Kogoś, kto poruszał się w sposób nienaturalny i nieludzki. Cel stawał się coraz bardziej widoczny. Był to płomień, mieniący się jasną, a wręcz błękitną barwą.
Farth Virdu – wieczne światło. Anthon znał to zjawisko wyłącznie z historii, które wuj opowiadał mu w dzieciństwie. Stworzyli go pierwsi ludzie, praktykujący czary i magię. Nie wytwarzał on ciepła. Służył głównie jako oświetlenie krypty zmarłego, bądź innego, znaczącego miejsca.
Gdy dotarł do niego, przystanął na moment, by dokładniej się mu przyjrzeć. Wciąż czuł na plecach czyjś oddech. Nie dawało mu to spokoju. Płomień rzeczywiście nie zadawał bólu. Przekonał się o tym, pchając tam swoje łapy z ciekawości. Wciągnięty zabawą, usłyszał dźwięk. Coś pojawiło się we mgle. Zdążył tylko dostrzec zarys postaci, która w momencie zniknęła. I znów ten dźwięk. Dobiegał on tym razem zza jego pleców. Kolejny raz coś pokazało się i równie szybko wyparowało w powietrzu. Młody łowca zaniepokoił się. Przeczuwał, że jest pod stałą obserwacją. Nie wiedział jednak, na co ma być przygotowany. Tajemnicza postać poruszała się bardzo szybko i nie pozostawiała śladów. Każdy normalny podróżnik wziąłby nogi za pas i uciekał z tego miejsca. Anthon należał jednak do takich, dla których większe niebezpieczeństwo oznaczało ciekawszy przebieg wydarzeń.
Dostrzegł kolejną wskazówkę. Na horyzoncie znów pojawiło się niebieskie światło. Przyszło mu do głowy, że to właśnie te punkty doprowadzą go do mauzoleum. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko udać się w tamtą stronę. Wędrując, bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Wciąż towarzyszyły mu niepokojące dźwięki, dochodzące gdzieś z gęstej mgły. Udało mu się dotrzeć do kolejnego wiecznego światła. Otoczenie nieco się zmieniło. Płomień, podobnie jak ten poprzedni wisiał w powietrzu nad niewielką, kamienną kolumną. Znów natknął się na ciała kilku osób. Nie byli to tym razem zakuci w zbroje mężczyźni. Martwi, co do jednego. Oni leżeli tam już nieco dłużej. Spotkała ich dosyć bolesna śmierć. Niebezpieczeństwo rosło. Ciężko mu było nawet pomyśleć, przez co przeszły ofiary. Człowiek nie byłby w stanie wyrządzić drugiemu aż takiej krzywdy. To nie było dzieło ludzi.
Znów usłyszał znajomy dźwięk. Tym razem nie zdążył nawet przysłuchać się, z której strony dobiegał. Coś bardzo szybko przemknęło obok niego, zostawiając na jego ramieniu ślady pazurów. Delikatnie zraniony łowca przyklęknął. Wpatrywał się w jeden punkt, nie wykonując ani jednego mrugnięcia powiekami. Wyciszył umysł. Wiedział już, że postać nie jest upiorem ani duchem. Stwór zaatakował ponownie. Anthon, nawet mimo skupienia, nie był w stanie uniknąć ciosu. Został trafiony w tę samą rękę. Kolejny raz długie pazury okazały się silniejsze. Poczuł ból. To właśnie on dodawał mu adrenaliny. Bestia podjęła kolejną próbę natarcia. Młody łowca szybkim przewrotem w przód uniknął ciosu. Dobył sztyletów i stanął na nogi. Tajemnicza postać stanęła przed nim w całej okazałości. Anthon został w bezruchu. Ujrzał kobietę o naturalnie ludzkiej budowie. Jej oczy mieniły się na czerwono, włosy zaś były czarne niczym serce Bruasha. Za ubranie służyły jej postrzępione szmaty. Wydała mu się podobna do jednej z tych skalathańskich prostytutek. Zdradzały ją jedynie długie szpony, o których zdążył się przekonać nieco wcześniej. Rzuciła w jego stronę niewielki uśmiech. Był on na tyle wyraźny, że zdążył dostrzec ciekawostkę w jej uzębieniu. Przedłużone kły nie wróżyły niczego dobrego. Wiedział już, że ma do czynienia z wampirzycą. Na bazie doświadczeń, mógł stwierdzić, że była ona dopiero w połowie swojej przemiany. Nie zamieniła się jeszcze w bestię. Przypominała bardziej człowieka niż potwora. Sztylety były w stanie ją zranić, jednak nie mogły jej zabić. Łowca wiedział o tym, dlatego wciąż trzymał je w dłoniach.
- Kolejny naiwny wojownik. Odłóż to, dziecko, bo się skaleczysz – wypowiedziała z uśmiechem, wskazując na jego broń.
Anthon jeszcze mocniej chwycił za sztylety.
- Sama mi je odbierz. A może strach cię obleciał ?
- Strach ? Mnie ? Nie pogrążaj się, chłopcze. Jestem Synthia, Pani tej ziemi. Okaż trochę szacunku, nim cię rozszarpię jak pozostałych.
- Nie porównuj mnie do tej hołoty. Nie jestem taki jak oni – powiedział podniesionym tonem łowca.
- Może i masz rację. Nie oznacza to jednak, że potraktuję cię inaczej niż moich ostatnich gości. Nie dostaniesz mojej głowy.
- Głowy ? - spytał ze zdziwieniem Anthon.
- Nie udawaj, głupcze. Oboje wiemy, że właśnie po to tu przybyłeś, prawda ? Dostałeś zlecenie, jak każdy poległy tutaj idiota. Niestety, zasmucę cię. Ani ja, ani moja głowa nigdzie się nie wybieramy.
- Naprawdę myślisz, że mam czas na uganianie się za głową jakiejś wampirzycy ?
- To w takim razie czemu zakłócasz mój spokój ? – spytała zdziwiona tym razem Synthia.
- Działam wyłącznie na własną rękę. Szukam centralnego budynku cmentarza. Wiesz jak tam dotrzeć?
Patrząc na kobietę również puścił w jej stronę delikatny uśmiech. Schował sztylety i kolejny raz otrzepał swoje ubranie.
- Drasnęłaś mnie.. Nie ważne.. Zapytam raz jeszcze. Wiesz jak tam dotrzeć ?
Wampirzyca stała, wpatrzona w Anthona.
- Ej, piękna. Do ciebie mówię – rzekł ze spokojem. – Wskażesz mi kierunek ?
Synthia nadal wyglądała, jakby coś zamieniło ją w kamienny pomnik.
- Nie krzyczysz, nie chcesz mnie zabić – wydusiła w końcu.
- Już mówiłem.. Nie po to tu przybyłem.
- Odważny jesteś, chłopcze.
- Anthon, dla jasności – odpowiedział, skupiając wzrok zupełnie na czymś innym.
Swoim zachowaniem zdecydowanie pokazywał, że nie boi się wampirzycy. W każdej chwili mogła rzucić się na niego. Łowca kochał ryzyko. Sytuację traktował jak spotkanie z młodszą, mniej doświadczoną osobą. Sam nie uważał się za starego. Momentami zachowywał się jednak, jakby poznał już cały świat. Był w błędzie. Zdawał sobie z tego sprawę, jednak nigdy publicznie się do tego nie przyznał. W każdej dyskusji, której był świadkiem, dodawał coś od siebie. Nie zawsze było to słuszne.
- Dobrze więc, Anthonie, skoro tak cię zwą – wtrąciła znów Synthia. – Dlaczego uważasz, że chce Ci pomóc ?
- Ponieważ… - zamyślił się łowca. – Ponieważ wiem..
- Co takiego wiesz ?! Gadaj !
- Zastanów się, kochana. Czego pragniesz w tym momencie najbardziej ?
- Głód. To chyba jasne… Co to ma do rzeczy ?
- Tak się składa, że wiem, jak pozbyć się twojego problemu, moja droga – odparł Anthon, przykuwając jeszcze bardziej uwagę młodej kobiety.
- Problemu ? O jakim problemie mówimy ? Ja tu żadnego nie widzę.
- Twoja przemiana. To da się jeszcze zatrzymać. Mogę Ci pomóc to zwalczyć.
- Jak niby chcesz to zrobić, chłopcze ?
- Anthon. Nazywam się Anthon. Wbij to sobie do głowy.
- Nie prowokuj mnie ! – odpowiedziała ze zdenerwowaniem.
Anthon popatrzył na nią znudzony. Jej obecność nadal nie wywoływała u niego lęku.
- Nie czas na pytania. Pomóż mi, a ja pomogę tobie.
- Jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa ?
- Jesteś wampirzycą. Po prostu przetrąć mi kark i po sprawie. Takie to trudne ?
- W sumie masz rację – przytaknęła Synthia. – Chodź, chłopcze.
Anthon kolejny raz spojrzał złowrogo w jej stronę, ale powstrzymał się od wypowiedzi. Ruszyli w zupełnie innym kierunku, niż przewidywał. Kobieta prowadziła go między grobami, pytając ciągle o szczegóły pomocy z jego strony. Łowca milczał. Synthia nadal brnęła do przodu. Z czasem również umilkła.
Mgła powoli ustawała. Ich oczom ukazał się cmentarz, w prawie całej okazałości. Drogi były już przejrzyste. Jego cel był nieopodal. Wystarczyło kilka kolejnych kroków i dotarł na miejsce. Drzwi wejściowe leżały obok schodów. Badając dokładniej, ustalił, że ktoś najwyraźniej nie próbował ich otworzyć. Wyrwano je z zawiasów i pozostawiono w kawałkach.
- To twoja robota ? – spytał Anthon.
- Nie bywam tu zbyt często. Drzwi jednak jeszcze niedawno stały na miejscu. Ktoś tu był przed nami.
- Co ty nie powiesz.. strażniczka tych ziemi... – zaśmiał się łowca. – Musisz się bardziej przyłożyć do pilnowania tego twojego terenu, moja droga.
- To jest ten moment, w którym mam przetrącić ci kark ? – spytała z radością Synthia.
- Śmiało. Wtedy to już nikt Ci nie pomoże.
- No właśnie ! Wracając do pomocy. Wykonałam swoją część układu. Teraz twoja kolej!
Anthon kolejny raz zignorował wypowiedź wampirzycy. Wdrapał się po schodach. Na podeszwach czuł drewniane resztki wyszarpanych drzwi. Powoli wszedł do budynku. Na środku stała wielka, kamienna trumna. Nie dało się jej nie zauważyć.
- Nareszcie – pomyślał łowca.
Zbliżył się do obiektu. To, czego szukał, miało być właśnie wewnątrz. Ignorując już całkowicie  Synthię, pchnął wielką pokrywę. Zrobił to niestety odrobinę za mocno. Kamienna płyta runęła na podłogę, robiąc sporo hałasu. Tym też się nie przejął. Niezdecydowanie spojrzał do środka. Ku jego zdziwieniu, nie było tam ani ciała, ani tego, po co przybył. Znalazł zaś kolejne schody, tym razem prowadzące w dół. Wampirzyca dołączyła do niego.
- Kto normalny stawia schody w wielkim, kamiennym pudełku ? – spytała.
- Ktoś, kto chce coś ukryć. Przekonajmy się, co jest na dole.
Anthon bez wahania wskoczył do sarkofagu i ruszył schodami w ciemność. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Był już coraz bliżej sukcesu. Zaciekawiona Synthia ruszyła za nim. Podróż szybko dobiegła końca. Było tam zaledwie kilka stopni. Stanęli w dosyć wąskim korytarzu. Zaklęcie wiecznego światła wyczuło ich obecność, powodując zapalenie się jednego z płomieni. Niebieska łuna powędrowała na koniec horyzontu, oświetlając dokładnie każdy kąt. Droga prowadziła wyłącznie w jedną stronę. Widok zaniepokoił nieco Anthona. Dostrzegł, że tak naprawdę korytarz brnął donikąd. Przyspieszył kroku. Poziom adrenaliny przekroczył w tamtej chwili normę. Przeszło mu przez myśl, że nie zdoła wykonać zadania. Konsekwencją tego byłoby wyłącznie złe samopoczucie, gdyż nie miał zleceniodawcy na aktualny cel. Jak wiadomo, kochał samotność. Czasem korzystał z ofert, jakie mu przedstawiano. Zysk nie był dla niego niczym złym. Jako łowca doskonale sprawdzał się w roli cichego mordercy. Tajemniczość zawsze była podstawą działania. Używał też fałszywych imion, by jeszcze dokładniej zacierać za sobą ślady. Często bywało o nim głośno, jednak nikt tak naprawdę nie wiedział, kim był. Anthon Reyems - poszukiwacz, wędrowiec, zabójca, rybak, czy też farmer. Różne przywdziewał role…
Korytarz rzeczywiście kończył się ścianą. Młody łowca nie zastanawiając się nawet, co dalej począć, uderzył z całej siły w kamienną przeszkodę. Na jego dłoni pojawiła się krew. Poczuł lekki ból, który skutecznie niwelowała drzemiąca w nim złość.
- Jak to ?! – krzyknął głośno.
- Krwawisz, chłopcze.
- Cicho bądź ! Daj mi pomyśleć !
Był tak zakłopotany, że zapomniał zupełnie o obecności wampirzycy. Poczuła świeżą krew. Starała się wyeliminować pragnienie, jednak przemiana coraz bardziej dawała o sobie znać. Wiedziała jednak, że Anthon musi wywiązać się ze swojej części umowy, więc powstrzymała się od ataku. Łowca nadal pozostawał nerwowy.
- Przymknij się ! – powiedziała zdecydowanie Synthia. – Czujesz ?
- Co niby mam czuć w tym pieprzonym korytarzu ?!
- Chłód. Dochodzi zza ściany. To przejście.
Anthon zaniemówił. W momencie zaczął rozglądać się za jakimś przyciskiem lub dźwignią. Dotykał każdej możliwej cegły. Sprawdził zarówno sufit, jak i podłogę. Wampirzyca z ciekawością przyglądała się jego poczynaniom. W głowie wciąż planowała, co zrobi, jak już zrzuci z siebie ten ciężar. Była rzadkim przypadkiem tego gatunku. Większość już przemienionych, bardzo ceniła sobie przynależność do takiej grupy. Wampir charakteryzował się doskonałym słuchem, szybkością i przede wszystkim nadludzką siłą. Same plusy, oczywiście oprócz tego, że każdy chłop z tradycjami pragnął przebić takiego kołkiem, prosto w serce. Był jeszcze ten nieopanowany głód i chęć zabijania wszystkiego, co ma chociaż kroplę świeżej krwi w żyłach. Bzdurą było jednak to, że wampiry polowały wyłącznie na ludzi. Bez trudu potrafiły przeżyć, żywiąc się wyłącznie zwierzętami. Fakt, były wtedy słabsze. Duma pozwalała im jednak stanąć oko w oko z człowiekiem. Zazwyczaj było wiadomo, kto z takich starć wychodził szczęśliwie. Synthia nie należała do takich, a przynajmniej na taką nie wyglądała. Zaufała Anthonowi, więc zostało w niej jeszcze nieco człowieczeństwa. Niegdyś, była prostą dziewczyną z centralnego Atray. Poznała mężczyznę, przystojnego i kulturalnego. Zakochała się. Jak to na kobietę przystało, poukładała już wszystkie plany. Pech chciał, że facet okazał się właśnie wampirem. Przemienił ją i zwiał, normalne. Nie chciała krzywdzić bliskich, więc zaszyła się na cmentarzu w Burver. Walcząc o własne bezpieczeństwo, musiała zabijać. Pragnęła jednak wrócić. Jej dom był gdzie indziej. Nie przywykła do takiego zachowania, dlatego robiła wszystko, by jakoś zdjąć z siebie to przekleństwo.
Po wielu próbach, młody łowca zlokalizował kamienną cegłę, która różniła się nieco od innych. Pełen podniecenia pchnął ją delikatnie do przodu. Sukces. Ściana dosłownie uniosła się, odsłaniając przed nimi pokój. Bez wahania wbiegł do środka. Kolejny, wieczny płomień zapalił się, wyczuwając czyjąś obecność. Pierwsze co dostrzegł, to mniej więcej ludzkiej postury pomnik. Podchodząc do niego, zorientował się, że podłoże po którym stąpa, ma nieco dziwną strukturę. Tak właśnie było. Gdzie nie spojrzeć, pełno kości. Nie zdziwiło go to jednak. Barbarzyńcy spalili to miasto przed laty. Całkiem możliwe, że był to jakiś masowy grób. Bardziej interesowała go wyrzeźbiona z czarnej skały postać. Przedstawiała Dusha, jednego z synów Bruasha. Bóstwo święte dla Athanów. Symbolizował on klęskę i cierpienie. Dla prostych ludzi, rzeczywiście był to obiekt wiary. Inni zaś uciekali się do bardziej realnych wyobrażeń. Wiązano z nim wówczas potężny, Czarny Kryształ, jeden z odłamków Stwórców. To właśnie w tym celu Anthon przybył do Burver. Za wszelką cenę pragnął go odnaleźć. Nie miał w tym interesu. Jego misją było przeszkadzanie Warosh, we wszystkim, co robili.
Wspiął się na niewielką kolumnę, na której stała skalna postać. W pomniku była szczelina. Prawdopodobnie tam spoczywał kryształ. Synthia stała z tyłu. Rozglądała się nieco po pomieszczeniu, w poszukiwaniu jakiegoś ciała. Bez skutku. Czuła coraz większy głód. Oczy, z czerwonych, zaczęły przechodzić w całkiem ciemne. Zdołała się jednak otrząsnąć i wrócić na kolejne kilka chwil, jako dziewczyna pragnąca znów żyć. W międzyczasie Anthon, wstrzymując oddech, powoli wsunął dłoń w szczelinę. Czuł już smak zwycięstwa. Szybko jednak, jego radość zanikła. Twarz zbledła mu diametralnie. Nie było go tam, został uprzedzony. Szczelina była pusta. Jedyne co znalazł to pył i kurz.
- Nie ma go ! – krzyknął rozpaczliwie łowca.
- Możemy już iść ? Wywiązałam się z umowy. Powiedz jak mam zrzucić z siebie ten ciężar ?! Gadaj !
- Uspokój się i daj mi pomyśleć.
W akcie złości, próbował obalić wielki pomnik. Brakło mu sił. Kierując wzrok ku wyjściu, stanął w bezruchu, niczym skalny Dush. Na ścianie dostrzegł ogromne malowidło, przedstawiające jego ulubioną literę W oraz przebijające je strzały. Ten obraz jeszcze bardziej wpłynął na samopoczucie. Był zły na siebie, że nie zdążył uprzedzić tej bandy patałachów. Mieli już co najmniej jeden kryształ. On miał całe zero. Synthia przestawała powoli panować nad sobą. Oczy coraz bardziej przechodziły w czerń.
- Chodźmy – rzekł łowca. – Nie wyglądasz zbyt dobrze.
Ruszyli. Tak jak weszli, tak również i trafili do wyjścia. Już na zewnątrz, usiadł na schodach, tuż obok połamanych drzwi. Wpatrywał się w horyzont, zastanawiając, co dalej ma robić. Najbardziej słusznym działaniem wydawała się podróż do Aldor. Prowincja Vervath słynęła z największego w Atray portu. Była tam też biblioteka. Jakby dobrze poszukać, można było trafić na pewne wskazówki, dotyczące położenia innych kryształów. Stanął na nogi. Jeszcze raz otrzepał swoje ubranie. Zbyt często musiał to robić. Wizerunek był jednak dla niego bardzo ważny, dlatego tak bardzo starał się zawsze wypadać jak najlepiej.
- Chłopcze ! – krzyknęła wampirzyca. Umowa ! Pospiesz się, długo tak nie wytrzymam!
- Głód cię dopadł. I co teraz będzie, moja droga? Niby obiecałem ci pomóc. Co jednak, gdybym tego nie uczynił ?
- Zabiję cię – powiedziała z uśmiechem Synthia.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszyła w stronę łowcy. Złapała go za ramię i odwróciła tak, by stanąć z nim twarzą w twarz. Chciała, żeby mógł na to popatrzeć. W zamiarze miała wyłącznie wgryźć się w jego tętnicę. W momencie obrotu poczuła mocne ukłucie. Zjechała wzrokiem nieco niżej. Drewniany odłamek drzwi odstawał z jej klatki piersiowej. Na jego zakończeniu ujrzała dłoń. Zaraz potem spojrzała Anthonowi w oczy. Jej ciało zaczynało blednąć. Traciła powoli panowanie nad sobą.
- Z..z..za co ? – wyszeptała.
- Jak obiecałem, pomagam Ci pozbyć się tego przekleństwa.
Nie uśmiechnął się. Nie poczuł też złości, ani smutku. Nie pozwolił jednak, by jej ciało bezwładnie upadło na kamienną posadzkę. Ułożył ją w pozycji siedzącej i zostawił opartą o ścianę mauzoleum. Gdy popatrzył na nią raz jeszcze, już nie żyła. Fakt, jako wampir teoretycznie była martwa. Teraz jednak odeszła na dobre. Skóra przybrała barwę ciemnego fioletu. Dotrzymał słowa. Miał jednak poczucie, że nie tego oczekiwała od niego Synthia. 
Stanął na brukowanej uliczce. Mgła zniknęła. Chmury delikatnie rozpościerały się, dopuszczając lekkie promienie słońca. Było południe. Mijając spotkane wcześniej ofiary wampirzycy, uświadomił sobie, że musi istnieć drugie wejście, a w jego przypadku wyjście. Pozostawało poszukać.