Rozdział 1
Zabójcza piękność
Anthon znów obudził się w innym miejscu. Tym razem wybrał
nietypową lokację na nocleg. Była to stara stodoła. Ściany, przesiąknięte
szczynami różnych stworzeń, nie wywoływały u niego obrzydzenia. Noc zaliczył do
jak najbardziej przespanych, a co za tym idzie, również udanych. Gdy otwierał
oczy, nie było mu dane patrzeć na wschodzące nad Atray słońce. Powietrze było
raczej chłodne. Stanąwszy na nogi, szybko otrzepał swoje ubranie z nadmiaru
słomy i kurzu. Stał tak jeszcze przez moment. Gdy uznał, że jest gotowy, ruszył
w kierunku wyjścia. Bez wysiłku pchnął wielkie, drewniane wrota i wyszedł na
zewnątrz. Tuż obok stodoły kręciło się stado grzebiaków, z gatunku tych
czarnych. Były to średniej wielkości drapieżne ptaki. Jak sama nazwa wskazuje,
zajmowały się głównie grzebaniem, nie tylko w ziemi. Agresywnie nastawione
osobniki bez trudu potrafiły zaatakować żywą istotę. Swoimi ostrymi niczym
sztylety szponami rozszarpywały ofiarę na strzępy. Wygrzebywały wnętrzności i
czyniły je doskonałym, świeżym pokarmem. Anthon wiedział, jak radzić sobie z
tego typu zagrożeniem. Nieświadomy obecności drapieżników w pobliżu,
energicznie zatrzasnął za sobą drewniane drzwi, robiąc przy tym sporo hałasu.
Wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył uciekające w pole stado stworzeń o
czarnych piórach. Na początku nieco żałował - miał ochotę na odrobinę treningu
bitewnego o poranku. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie pobiec za
nimi, ale wolał zaoszczędzić siły na dalszą podróż.
Rozglądając się we wszystkich kierunkach, nie był w
stanie określić swojego położenia. Ziemie, po których stąpał, odwiedzał za
młodu, kilkanaście lat temu. Od tamtego czasu sporo się pozmieniało. Stodoła
była jedynym miejscem, które przypomniał sobie z przeszłości. Obok biegła
dróżka, niegdyś prowadząca do najważniejszej lokacji na terenie prowincji
Athangarth. Na drewnianym kiju widniała spróchniała tabliczka z zanikającym już
napisem Burver.
Drogowskaz ten w dużym stopniu pomógł mu w doborze kierunku. Przybył w ważnym
celu. Według tego, co udało mu się ustalić, miał TO znaleźć właśnie w tym
miejscu.
Był wczesny ranek, cisza. Idąc w kierunku wskazanym przez
drewniany znak, nie napotkał żadnych oznak życia. Nie spodziewał się jednak
niczyjej obecności, szczególnie w takim ponurym miejscu. Trawa była wilgotna od
porannej rosy. Grunt po jakim stąpał nie należał do idealnych. Wszędzie dziury
i nierówności, jednak mimo tego szedł dalej. Gęste chmury zasłaniały wschodzące
słońce. Udało mu się dotrzeć do miasta.
Minął coś, co wyglądało teoretycznie jak brama. Jedna z
jej części nadal stała, co zdecydowanie pomogło mu ustalić, że to faktycznie
wejście. Drugiej części nie był w stanie zlokalizować. Wciągnięty myślą o kilku
deskach zbitych gwoździami, szybko otrząsnął się. Cel był jeden. Skupił się
tylko na nim. Wybrał lewą uliczkę. Bacznie rozglądał się w obie strony, lecz
nie liczył na żadną niespodziankę. Zastał tam dokładnie to, co każdy inny
wędrowiec mógł zastać w takim mieście – zgliszcza.
Przypomniał sobie czasy, w których wuj zabierał go tutaj.
Chodząc po uliczkach, powoli odtwarzał sobie obraz z przeszłości. Patrząc na to
wszystko, ciężko mu było pojąć, że jeszcze kilkanaście lat temu to miasto
funkcjonowało, jak każde inne. Najeźdźcy wystarczył jeden dzień, by pozbawić to
miejsce życia.
Przybyli niegdyś w tym samym celu co on. Nie uzyskując
wystarczających informacji, spalili za sobą wszystko, mordując przy tym
każdego, kto stanął im na drodze. Anthon znalazł się tutaj kilka lat po tych
okrutnych wydarzeniach. Posiadał wówczas wiedzę, której nie udało się zdobyć
poprzednim poszukiwaczom. Przynajmniej tak myślał... W jego głowie rodziło się
przekonanie, że przeciwnik w przeszłości nie zdołał dotrzeć do tego, czego
szukał.
Przez miasto niegdyś płynęła rzeka. Błądząc po
spustoszonych uliczkach, natknął się na nią. Stanąwszy na drewnianym mostku,
dzielącym miasto na dwie dzielnice, spojrzał w dół. Odtwarzając kolejny obraz
sprzed lat, zobaczył gromadkę ryb, przemieszczających się wraz z nurtem na
południe. Na malutkiej łódce, zakotwiczonej zaraz przy zachodnim brzegu,
siedział rybak. Był to stary Marlon, prosty człowiek. Łowienie było dla niego
nieodłącznym elementem każdego dnia. Wiele razy denerwował się na dzieci,
które, hałasując nieopodal, płoszyły mu najlepsze sztuki. Sięgając wzrokiem
nieco dalej, mógł dostrzec panią Dolores, spędzającą zdecydowanie większość
swojego życia na pielęgnowaniu własnego ogrodu. Wszystko to, co zdołała
wykreować jego wyobraźnia w tamtej chwili, zniknęło za sprawą jednego, prostego
mrugnięcia powiekami. Zamiast wody, ujrzał wysuszone dno. Z ogródka Dolores nie
pozostało zupełnie nic. Rozglądając się jeszcze dostrzegł coś, co na sam koniec
jego obserwacji przyprawiło go o uśmiech na twarzy.
- A niech cię, Marlon… - powiedział sam do siebie Anthon,
odnajdując wzrokiem na dnie rzeki spróchniałą łódkę zakotwiczoną dokładnie w
tym miejscu, co zawsze.
Przechodząc na drugi koniec mostu, znalazł się we
wschodniej części miasta. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko skierować się
do końca głównej ulicy. Niegdyś ta dzielnica, uznawana była za tą bogatszą i
bardziej przyzwoitą. Anthon uważnie rozglądał się we wszystkie strony, ale
teren wyglądał niemal identycznie, jak ten po drugiej stronie rzeki. Najazd
wroga zrobił swoje. Patrząc na wprost, ujrzał w oddali cel swojej wędrówki.
Ignorując otoczenie, przyspieszył kroku i w błyskawicznym tempie dotarł na
miejsce. Stanął przed ogromną, stalową bramą. Była zamknięta. Między prętami
ujrzał wplecione litery, wykonane z tego samego materiału, co cała konstrukcja.
Połączone razem tworzyły napis Edanium,
wywodzący się z języka, którym posługiwali się pierwsi Athanowie. Słowo to, we
współczesnych czasach, tłumaczy się jako Dom Zmarłych. Nic
w tym dziwnego, skoro po drugiej stronie ogrodzenia znajdował się cmentarz.
Anthon, łapiąc za metalowy uchwyt, podjął próbę wejścia
do środka. Zapierając się nogami o podłoże, pchnął z całej siły bramę. Ani
drgnęła. Kilka kolejnych podejść również zakończyło się klęską.
Cmentarz otoczony był płotem - również stalowym, co główne
wrota. Przejście nad nim było niewykonalne, gdyż sięgał na wysokość
kilkudziesięciu stóp. Poprzedni najeźdźcy mogli dostać się tam, używając klucza
albo po prostu pominęli to miejsce. Bardziej możliwy był ten drugi wariant.
Pozostało tylko przedostać się za stalowe ogrodzenie i kontynuować
poszukiwania.
Ogromna brama nadal stała zamknięta. Rozglądając się za
jakimś rozwiązaniem, dostrzegł w oddali dosyć sporych rozmiarów drzewo. Mogło
ono w dużym stopniu pomóc mu dotrzeć na drugą stronę. Cel nie był daleko.
Obierając prawy kierunek wydawało mu się, że to ta krótsza z możliwych dróg.
Ścieżka może i była szybsza, ale nie znaczyło to jednak, że będzie równie łatwa
do przejścia - wręcz przeciwnie. Tamtejsza flora okazała się trudnym
przeciwnikiem. Teren porośnięty był jednym z najgorszych chwastów, jakie natura
wypuściła na powierzchnię. Był to bluszcz królewski – gęste, kręte patyki,
porośnięte kolcami. Brak słońca spowodował, że roślina nie zdążyła wypuścić
swoich kwiatów. Na szczęście. To właśnie one były głównym zagrożeniem, dla
przebywającego w pobliżu. Jakikolwiek kontakt cielesny z taką rośliną powodował
ciężkie do wytrzymania uczucie pieczenia, prowadząc w parze wzrosty ciśnienia i
dziwne drgawki. Nie da się ukryć, że alchemicy już dawno temu poznali metody
pozyskiwania tych kwiatów, a eliksiry nie były jedynym sposobem ich
wykorzystania.
Anthon skorzystał z pomocy swojej broni. Były to
nieudolnie wykonane sztylety, na dodatek tępe. Niestety to jedyny oręż, jaki
udało mu się znaleźć, nim wyruszył. Kawałek po kawałku przedzierał się przez
gęste pokłady bluszczu. Z racji na długość owych sztyletów, brnięcie dalej
okazywało się coraz trudniejsze. Kolce raniły go w dłonie, praktycznie przy
każdej próbie przecięcia patyków, powodując nie tyle ból, co ogromne zdenerwowanie.
Temu stanowi towarzyszyły zaś liczne przekleństwa, które bez wahania padały z
jego ust, co kilka chwil. Z czasem rośliny pojawiały się już coraz rzadziej,
więc jedynie omijał je długimi krokami. Gdy udało mu się pokonać bluszcz, do
celu pozostało już tylko kilka stóp. Nie znał się zbytnio na drzewach, więc nie
był w stanie określić gatunku, ani wieku tego giganta. Wiedział jednak, że jest
ono jednym z nielicznych w tym miejscu, których nie dosięgnął pożar sprzed lat.
Wejście na górę nie wyglądało na trudne, aczkolwiek mogło się zakończyć
połamanymi kończynami, a w najgorszym wypadku skręconym karkiem. Nic nie dało
mu jednak do myślenia. Ignorując wszelkie niebezpieczeństwa położył stopę na
najniższym wypukleniu i rozpoczął wspinaczkę. Jego umiejętności pozwalały mu
zwinnie poruszać się po takich właśnie obiektach. Dotarł na wysokość płotu.
Szybko zlokalizował gałąź, która miała pomóc mu przedostać się na cmentarz. Nie
patrząc na jej wytrzymałość, ruszył pewnym krokiem przed siebie. Podłoże było
na tyle szerokie, że nie musiał zbyt często panować nad równowagą. Gdzieś w
połowie drogi usłyszał za sobą niepokojący głos. Dziwnym trafem przypominał
łamiącą się gałąź. Nim zdążył obrócić głowę w tamtym kierunku, jego kładka,
wraz z nim, runęła w dół. Szczęśliwe było jedynie to, że wylądował za metalowym
ogrodzeniem. Połowa sukcesu. Przez jakiś czas leżał z twarzą w ziemi i zbierał
siły. Upadek był dosyć bolesny, jednak obeszło się bez złamań i większych
uszkodzeń. Gdy podniósł głowę, ujrzał kamienną płytę, wbitą w grunt.
Wygrawerowano na niej literę D. Był to po
prostu jeden z wielu nagrobków. Nie poczuł zbytnio przyjemności z leżenia na
miejscu czyjegoś pochówku, więc w akcie nagłego napadu energii stanął na nogi.
Drugi raz dzisiejszego dnia zmuszony był otrzepywać swoje ubranie z nadmiaru
ziemi, trawy i innych śmieci. Tym razem powstrzymał się od przekleństw.
Teren wokół nie był zbyt dobrze widoczny. Gęsta mgła
przysłaniała horyzont niemal z każdej strony. Wędrując wzrokiem, starał
się znaleźć jakąkolwiek wskazówkę, która pozwoliłaby mu dostać się na główną
uliczkę cmentarza. Ona zaś miała doprowadzić go do centralnego budynku Edanium
– mauzoleum. Tak długo, jak znajdował się blisko stalowego płotu, był świadom
swojego położenia. Wybrał drogę na wprost, lecz już po kilkunastu krokach
rozmyślił się. Idąc wzdłuż ogrodzenia mógł przecież wypatrywać celu i tym samym
nie błądzić jak głupiec. Pomysł wydawał się słuszny. Pewny siebie Anthon z
gracją wykonał pół obrotu na pięcie, kierując swoje ciało w przeciwną stronę.
Zdawało się, że nie odszedł aż tak daleko. Niestety po kilkunastu, a nawet
kilkudziesięciu krokach nie mógł odnaleźć miejsca, z którego przed momentem
wyruszył. Mgła otaczała go już z każdej strony. Pamiętał jedynie nagrobek z
literką D.
Ogarnięty lekką paniką, sprawdzał wszystkie kamienne płyty w zasięgu wzroku,
lecz żadna nie wskazywała na tą, której szukał. Wróciły przekleństwa. Zniknęło
opanowanie i spokój. Mimo, że uodpornił się na wszelakie uczucia i emocje, to w
niektórych momentach potrafił je okazać ze zdwojoną siłą. W tym wypadku padło
na złość. Z grzecznego, opanowanego chłopca stał się rozdrażnionym smarkaczem.
Idąc przed siebie, demolował nagrobki przy użyciu solidnych kopniaków, krusząc
je doszczętnie. Hałas płoszył niemal każdego ptaka w jego otoczeniu, zaś
rzucane wulgaryzmy, w nieco głośniejszej tonacji, byłyby w stanie obudzić
pochowanych w ziemi Athanów.
W pewnym momencie jego but natrafił na coś, co
zdecydowanie nie zabrzmiało jak pękająca, kamienna płyta. Był to raczej odgłos
czegoś metalowego. Zaciekawiony, przykucnął i rozejrzał się po podłożu. Ową
ciekawostką okazała się rdzewiejąca zbroja, w komplecie ze spodniami,
wykonanymi z tego samego materiału. Po krótkiej chwili dostrzegł dopiero,
ubranego w znaleziony sprzęt trupa. Nic, prócz kruszących się kości. Patrząc
jeszcze dokładniej odnalazł symbol wyrysowany na metalowym napierśniku. Była to
litera W, z
przebijającymi ją od dołu dwoma strzałami – znak Warosh.
Odszedł kilka kroków od ciała i zatrzymał się na moment.
Nigdy nie czuł do nich sympatii. Przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo
nienawidził tego klanu. To oni byli powodem, dla którego przybył do Burver. Robił
wszystko, żeby im przeszkodzić, dosłownie na każdym kroku i przy każdej okazji.
Zawsze, gdy próbował wyjaśnić tą nienawiść, coś nie pozwalało mu kontynuować.
Wewnątrz umysłu dobrze znał powód, lecz nigdy nie podzielił się nim z inną
osobą. Stojąc w miejscu, spojrzał przed siebie w poszukiwaniu czegoś, co
pozwoliłoby mu chociaż przez moment wyciszyć wspomnienia, zapomnieć. Nie udało
się. Złość powróciła kolejny raz. Ponownie stanął nad poległym waroshaninem.
Bez chwili zastanowienia uniósł nogę i opuścił ją energicznie, tym samym
rozgniatając butem czaszkę bezwładnego trupa. Poczuł ulgę, przynajmniej na
chwilę. Nie zmienił tym zachowaniem przeszłości, ale dodało mu to pewności
siebie. Usatysfakcjonowany kontynuował ślepą podróż po cmentarzu. Nie minęła
chwila, a kolejny raz natknął się na stertę metalu. Tym razem ciał było co
najmniej pięć. Wyglądały na dosyć świeże, z tą różnicą, że brakowało im
niektórych kończyn. Nie każdy miał na sobie zbroję. Ciężko było określić ich
przynależność. Dwóch ubranych w stare szmaty, niczym chłopi ze wsi. Pozostali
zakuci w metal, tak samo jak w przypadku tamtego waroshanina. Anthon przykucnął
przy jednym z nich, chcąc przekonać się, czy to również członek klanu. Twarz
poległego wyglądała naturalnie. Według tego, co ustalił na bazie obserwacji,
trup mógł mieć zaledwie dwa, trzy dni. Przeczuwał, że ktoś mógł już trafić na
ten sam trop, ale nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko. Przez myśl
przebrnęło mu tylko jedno słowo. Warosh. W momencie pochylił głowę nad leżącym
ciałem i zaczął szukać znaków. Znalazł. Dokładnie w tym samym miejscu na piersi
widniało wyrysowane na biało W. Lekko
zdenerwowany zastanawiał się co dalej począć. Pozostało mu jedynie kontynuować
poszukiwania mauzoleum. Już miał stawać na nogi, gdy coś gwałtownie złapało
jego dłoń.
- Uciekaj ! – wydusił z przerażeniem waroshanin, plując przy tym krwią. – Uciekaj głupcze !
- Uciekaj ! – wydusił z przerażeniem waroshanin, plując przy tym krwią. – Uciekaj głupcze !
Anthon spojrzał z obrzydzeniem na mężczyznę.
- I co narobiłeś ?! Cały płaszcz mam zalany twoją juchą,
psie ze Skalathan !
Oswobodził dłoń z jego objęcia i wstał.
- On tu jest. Przyjdzie po ciebie ! Przychodzi po wszystkich ! – jęczał coraz głośniej waroshanin.
- Kto przyjdzie ? – zapytał z uśmiechem Anthon. – Moje ostrze, to jedyna rzecz, jakiej powinieneś się teraz obawiać. Albo po prostu zostawię cię tutaj. Grzebiaki zrobią resztę.
- On tu jest. Przyjdzie po ciebie ! Przychodzi po wszystkich ! – jęczał coraz głośniej waroshanin.
- Kto przyjdzie ? – zapytał z uśmiechem Anthon. – Moje ostrze, to jedyna rzecz, jakiej powinieneś się teraz obawiać. Albo po prostu zostawię cię tutaj. Grzebiaki zrobią resztę.
- Aghh.. Zginiesz, głupcze. Zginiesz jak my wszyscy.
Przekonasz się... Aghh…
- Zamilcz, psie ! Nie mam na ciebie czasu, a wielka
szkoda… Chętnie zobaczyłbym, jak wyglądają ostatnie sekundy twojego marnego
życia – odparł pewnie.
- Niebawem do mnie dołączysz, łowco. Nie wykonam misji,
ale zrobią to moi bracia. Nie jesteś w stanie ich powstrzymać ! Haila nah
Bruash ! – krzyknął. Haila nah War… - nie zdążył dodać.
Jego twarz stanęła w bezruchu. Skonał, patrząc w niebo z
dumą. Nie wyzbył się jednak przerażenia.
- A jednak dałeś mi popatrzeć. Dziękuję. – powiedział z
radością Anthon.
Rzucił ostatnie spojrzenie na martwego i odszedł w
przeciwnym kierunku. Po paru krokach grunt pod jego nogami uległ zmianie.
Znalazł się na brukowanej uliczce. Mgła odsłoniła nieco horyzontu, dzięki czemu
dostrzegł w oddali punkt. Coś wyraźnie lśniło na niebiesko. Ruszył w tamtą
stronę. Jego krok był zdecydowany. Wyostrzył zmysły. Bez wątpienia wyczuwał
obecność kogoś jeszcze. Kogoś, kto poruszał się w sposób nienaturalny i
nieludzki. Cel stawał się coraz bardziej widoczny. Był to płomień, mieniący się
jasną, a wręcz błękitną barwą.
Farth Virdu – wieczne światło. Anthon znał to zjawisko
wyłącznie z historii, które wuj opowiadał mu w dzieciństwie. Stworzyli go
pierwsi ludzie, praktykujący czary i magię. Nie wytwarzał on ciepła. Służył
głównie jako oświetlenie krypty zmarłego, bądź innego, znaczącego miejsca.
Gdy dotarł do niego, przystanął na moment, by dokładniej
się mu przyjrzeć. Wciąż czuł na plecach czyjś oddech. Nie dawało mu to spokoju.
Płomień rzeczywiście nie zadawał bólu. Przekonał się o tym, pchając tam swoje
łapy z ciekawości. Wciągnięty zabawą, usłyszał dźwięk. Coś pojawiło się we
mgle. Zdążył tylko dostrzec zarys postaci, która w momencie zniknęła. I znów
ten dźwięk. Dobiegał on tym razem zza jego pleców. Kolejny raz coś pokazało się
i równie szybko wyparowało w powietrzu. Młody łowca zaniepokoił się.
Przeczuwał, że jest pod stałą obserwacją. Nie wiedział jednak, na co ma być
przygotowany. Tajemnicza postać poruszała się bardzo szybko i nie pozostawiała
śladów. Każdy normalny podróżnik wziąłby nogi za pas i uciekał z tego miejsca.
Anthon należał jednak do takich, dla których większe niebezpieczeństwo
oznaczało ciekawszy przebieg wydarzeń.
Dostrzegł kolejną wskazówkę. Na horyzoncie znów pojawiło się niebieskie światło. Przyszło mu do głowy, że to właśnie te punkty doprowadzą go do mauzoleum. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko udać się w tamtą stronę. Wędrując, bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Wciąż towarzyszyły mu niepokojące dźwięki, dochodzące gdzieś z gęstej mgły. Udało mu się dotrzeć do kolejnego wiecznego światła. Otoczenie nieco się zmieniło. Płomień, podobnie jak ten poprzedni wisiał w powietrzu nad niewielką, kamienną kolumną. Znów natknął się na ciała kilku osób. Nie byli to tym razem zakuci w zbroje mężczyźni. Martwi, co do jednego. Oni leżeli tam już nieco dłużej. Spotkała ich dosyć bolesna śmierć. Niebezpieczeństwo rosło. Ciężko mu było nawet pomyśleć, przez co przeszły ofiary. Człowiek nie byłby w stanie wyrządzić drugiemu aż takiej krzywdy. To nie było dzieło ludzi.
Dostrzegł kolejną wskazówkę. Na horyzoncie znów pojawiło się niebieskie światło. Przyszło mu do głowy, że to właśnie te punkty doprowadzą go do mauzoleum. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko udać się w tamtą stronę. Wędrując, bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Wciąż towarzyszyły mu niepokojące dźwięki, dochodzące gdzieś z gęstej mgły. Udało mu się dotrzeć do kolejnego wiecznego światła. Otoczenie nieco się zmieniło. Płomień, podobnie jak ten poprzedni wisiał w powietrzu nad niewielką, kamienną kolumną. Znów natknął się na ciała kilku osób. Nie byli to tym razem zakuci w zbroje mężczyźni. Martwi, co do jednego. Oni leżeli tam już nieco dłużej. Spotkała ich dosyć bolesna śmierć. Niebezpieczeństwo rosło. Ciężko mu było nawet pomyśleć, przez co przeszły ofiary. Człowiek nie byłby w stanie wyrządzić drugiemu aż takiej krzywdy. To nie było dzieło ludzi.
Znów usłyszał znajomy dźwięk. Tym razem nie zdążył nawet
przysłuchać się, z której strony dobiegał. Coś bardzo szybko przemknęło obok
niego, zostawiając na jego ramieniu ślady pazurów. Delikatnie zraniony łowca
przyklęknął. Wpatrywał się w jeden punkt, nie wykonując ani jednego mrugnięcia
powiekami. Wyciszył umysł. Wiedział już, że postać nie jest upiorem ani duchem.
Stwór zaatakował ponownie. Anthon, nawet mimo skupienia, nie był w stanie
uniknąć ciosu. Został trafiony w tę samą rękę. Kolejny raz długie pazury
okazały się silniejsze. Poczuł ból. To właśnie on dodawał mu adrenaliny. Bestia
podjęła kolejną próbę natarcia. Młody łowca szybkim przewrotem w przód uniknął
ciosu. Dobył sztyletów i stanął na nogi. Tajemnicza postać stanęła przed nim w
całej okazałości. Anthon został w bezruchu. Ujrzał kobietę o naturalnie
ludzkiej budowie. Jej oczy mieniły się na czerwono, włosy zaś były czarne
niczym serce Bruasha. Za ubranie służyły jej postrzępione szmaty. Wydała mu się
podobna do jednej z tych skalathańskich prostytutek. Zdradzały ją jedynie
długie szpony, o których zdążył się przekonać nieco wcześniej. Rzuciła w jego
stronę niewielki uśmiech. Był on na tyle wyraźny, że zdążył dostrzec
ciekawostkę w jej uzębieniu. Przedłużone kły nie wróżyły niczego dobrego.
Wiedział już, że ma do czynienia z wampirzycą. Na bazie doświadczeń, mógł
stwierdzić, że była ona dopiero w połowie swojej przemiany. Nie zamieniła się
jeszcze w bestię. Przypominała bardziej człowieka niż potwora. Sztylety były w
stanie ją zranić, jednak nie mogły jej zabić. Łowca wiedział o tym, dlatego
wciąż trzymał je w dłoniach.
- Kolejny naiwny wojownik. Odłóż to, dziecko, bo się
skaleczysz – wypowiedziała z uśmiechem, wskazując na jego broń.
Anthon jeszcze mocniej chwycił za sztylety.
- Sama mi je odbierz. A może strach cię obleciał ?
- Strach ? Mnie ? Nie pogrążaj się, chłopcze. Jestem
Synthia, Pani tej ziemi. Okaż trochę szacunku, nim cię rozszarpię jak
pozostałych.
- Nie porównuj mnie do tej hołoty. Nie jestem taki jak
oni – powiedział podniesionym tonem łowca.
- Może i masz rację. Nie oznacza to jednak, że potraktuję
cię inaczej niż moich ostatnich gości. Nie dostaniesz mojej głowy.
- Głowy ? - spytał ze zdziwieniem Anthon.
- Nie udawaj, głupcze. Oboje wiemy, że właśnie po to tu
przybyłeś, prawda ? Dostałeś zlecenie, jak każdy poległy tutaj idiota.
Niestety, zasmucę cię. Ani ja, ani moja głowa nigdzie się nie wybieramy.
- Naprawdę myślisz, że mam czas na uganianie się za głową
jakiejś wampirzycy ?
- To w takim razie czemu zakłócasz mój spokój ? – spytała
zdziwiona tym razem Synthia.
- Działam wyłącznie na własną rękę. Szukam centralnego
budynku cmentarza. Wiesz jak tam dotrzeć?
Patrząc na kobietę również puścił w jej stronę delikatny
uśmiech. Schował sztylety i kolejny raz otrzepał swoje ubranie.
- Drasnęłaś mnie.. Nie ważne.. Zapytam raz jeszcze. Wiesz jak tam dotrzeć ?
- Drasnęłaś mnie.. Nie ważne.. Zapytam raz jeszcze. Wiesz jak tam dotrzeć ?
Wampirzyca stała, wpatrzona w Anthona.
- Ej, piękna. Do ciebie mówię – rzekł ze spokojem. – Wskażesz mi kierunek ?
- Ej, piękna. Do ciebie mówię – rzekł ze spokojem. – Wskażesz mi kierunek ?
Synthia nadal wyglądała, jakby coś zamieniło ją w
kamienny pomnik.
- Nie krzyczysz, nie chcesz mnie zabić – wydusiła w
końcu.
- Już mówiłem.. Nie po to tu przybyłem.
- Już mówiłem.. Nie po to tu przybyłem.
- Odważny jesteś, chłopcze.
- Anthon, dla jasności – odpowiedział, skupiając wzrok
zupełnie na czymś innym.
Swoim zachowaniem zdecydowanie pokazywał, że nie boi się
wampirzycy. W każdej chwili mogła rzucić się na niego. Łowca kochał ryzyko.
Sytuację traktował jak spotkanie z młodszą, mniej doświadczoną osobą. Sam nie
uważał się za starego. Momentami zachowywał się jednak, jakby poznał już cały
świat. Był w błędzie. Zdawał sobie z tego sprawę, jednak nigdy publicznie się
do tego nie przyznał. W każdej dyskusji, której był świadkiem, dodawał coś od
siebie. Nie zawsze było to słuszne.
- Dobrze więc, Anthonie, skoro tak cię zwą – wtrąciła
znów Synthia. – Dlaczego uważasz, że chce Ci pomóc ?
- Ponieważ… - zamyślił się łowca. – Ponieważ wiem..
- Co takiego wiesz ?! Gadaj !
- Zastanów się, kochana. Czego pragniesz w tym momencie najbardziej ?
- Ponieważ… - zamyślił się łowca. – Ponieważ wiem..
- Co takiego wiesz ?! Gadaj !
- Zastanów się, kochana. Czego pragniesz w tym momencie najbardziej ?
- Głód. To chyba jasne… Co to ma do rzeczy ?
- Tak się składa, że wiem, jak pozbyć się twojego
problemu, moja droga – odparł Anthon, przykuwając jeszcze bardziej uwagę młodej
kobiety.
- Problemu ? O jakim problemie mówimy ? Ja tu żadnego nie
widzę.
- Twoja przemiana. To da się jeszcze zatrzymać. Mogę Ci
pomóc to zwalczyć.
- Jak niby chcesz to zrobić, chłopcze ?
- Anthon. Nazywam się Anthon. Wbij to sobie do głowy.
- Nie prowokuj mnie ! – odpowiedziała ze zdenerwowaniem.
Anthon popatrzył na nią znudzony. Jej obecność nadal nie
wywoływała u niego lęku.
- Nie czas na pytania. Pomóż mi, a ja pomogę tobie.
- Jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa ?
- Jesteś wampirzycą. Po prostu przetrąć mi kark i po
sprawie. Takie to trudne ?
- W sumie masz rację – przytaknęła Synthia. – Chodź,
chłopcze.
Anthon kolejny raz spojrzał złowrogo w jej stronę, ale powstrzymał się od wypowiedzi. Ruszyli w zupełnie innym kierunku, niż przewidywał. Kobieta prowadziła go między grobami, pytając ciągle o szczegóły pomocy z jego strony. Łowca milczał. Synthia nadal brnęła do przodu. Z czasem również umilkła.
Anthon kolejny raz spojrzał złowrogo w jej stronę, ale powstrzymał się od wypowiedzi. Ruszyli w zupełnie innym kierunku, niż przewidywał. Kobieta prowadziła go między grobami, pytając ciągle o szczegóły pomocy z jego strony. Łowca milczał. Synthia nadal brnęła do przodu. Z czasem również umilkła.
Mgła powoli ustawała. Ich oczom ukazał się cmentarz, w
prawie całej okazałości. Drogi były już przejrzyste. Jego cel był nieopodal.
Wystarczyło kilka kolejnych kroków i dotarł na miejsce. Drzwi wejściowe leżały
obok schodów. Badając dokładniej, ustalił, że ktoś najwyraźniej nie próbował
ich otworzyć. Wyrwano je z zawiasów i pozostawiono w kawałkach.
- To twoja robota ? – spytał Anthon.
- To twoja robota ? – spytał Anthon.
- Nie bywam tu zbyt często. Drzwi jednak jeszcze niedawno
stały na miejscu. Ktoś tu był przed nami.
- Co ty nie powiesz.. strażniczka tych ziemi... – zaśmiał się łowca. – Musisz się bardziej przyłożyć do pilnowania tego twojego terenu, moja droga.
- Co ty nie powiesz.. strażniczka tych ziemi... – zaśmiał się łowca. – Musisz się bardziej przyłożyć do pilnowania tego twojego terenu, moja droga.
- To jest ten moment, w którym mam przetrącić ci kark ? –
spytała z radością Synthia.
- Śmiało. Wtedy to już nikt Ci nie pomoże.
- No właśnie ! Wracając do pomocy. Wykonałam swoją część
układu. Teraz twoja kolej!
Anthon kolejny raz zignorował wypowiedź wampirzycy.
Wdrapał się po schodach. Na podeszwach czuł drewniane resztki wyszarpanych
drzwi. Powoli wszedł do budynku. Na środku stała wielka, kamienna trumna. Nie
dało się jej nie zauważyć.
- Nareszcie – pomyślał łowca.
Zbliżył się do obiektu. To, czego szukał, miało być
właśnie wewnątrz. Ignorując już całkowicie Synthię, pchnął wielką
pokrywę. Zrobił to niestety odrobinę za mocno. Kamienna płyta runęła na
podłogę, robiąc sporo hałasu. Tym też się nie przejął. Niezdecydowanie spojrzał
do środka. Ku jego zdziwieniu, nie było tam ani ciała, ani tego, po co przybył.
Znalazł zaś kolejne schody, tym razem prowadzące w dół. Wampirzyca dołączyła do
niego.
- Kto normalny stawia schody w wielkim, kamiennym pudełku
? – spytała.
- Ktoś, kto chce coś ukryć. Przekonajmy się, co jest na
dole.
Anthon bez wahania wskoczył do sarkofagu i ruszył
schodami w ciemność. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Był już coraz bliżej
sukcesu. Zaciekawiona Synthia ruszyła za nim. Podróż szybko dobiegła końca.
Było tam zaledwie kilka stopni. Stanęli w dosyć wąskim korytarzu. Zaklęcie
wiecznego światła wyczuło ich obecność, powodując zapalenie się jednego z
płomieni. Niebieska łuna powędrowała na koniec horyzontu, oświetlając dokładnie
każdy kąt. Droga prowadziła wyłącznie w jedną stronę. Widok zaniepokoił nieco
Anthona. Dostrzegł, że tak naprawdę korytarz brnął donikąd. Przyspieszył kroku.
Poziom adrenaliny przekroczył w tamtej chwili normę. Przeszło mu przez myśl, że
nie zdoła wykonać zadania. Konsekwencją tego byłoby wyłącznie złe samopoczucie,
gdyż nie miał zleceniodawcy na aktualny cel. Jak wiadomo, kochał samotność.
Czasem korzystał z ofert, jakie mu przedstawiano. Zysk nie był dla niego niczym
złym. Jako łowca doskonale sprawdzał się w roli cichego mordercy. Tajemniczość
zawsze była podstawą działania. Używał też fałszywych imion, by jeszcze
dokładniej zacierać za sobą ślady. Często bywało o nim głośno, jednak nikt tak
naprawdę nie wiedział, kim był. Anthon Reyems - poszukiwacz, wędrowiec,
zabójca, rybak, czy też farmer. Różne przywdziewał role…
Korytarz rzeczywiście kończył się ścianą. Młody łowca nie
zastanawiając się nawet, co dalej począć, uderzył z całej siły w kamienną
przeszkodę. Na jego dłoni pojawiła się krew. Poczuł lekki ból, który skutecznie
niwelowała drzemiąca w nim złość.
- Jak to ?! – krzyknął głośno.
- Jak to ?! – krzyknął głośno.
- Krwawisz, chłopcze.
- Cicho bądź ! Daj mi pomyśleć !
Był tak zakłopotany, że zapomniał zupełnie o obecności
wampirzycy. Poczuła świeżą krew. Starała się wyeliminować pragnienie, jednak
przemiana coraz bardziej dawała o sobie znać. Wiedziała jednak, że Anthon musi
wywiązać się ze swojej części umowy, więc powstrzymała się od ataku. Łowca
nadal pozostawał nerwowy.
- Przymknij się ! – powiedziała zdecydowanie Synthia. –
Czujesz ?
- Co niby mam czuć w tym pieprzonym korytarzu ?!
- Chłód. Dochodzi zza ściany. To przejście.
Anthon zaniemówił. W momencie zaczął rozglądać się za
jakimś przyciskiem lub dźwignią. Dotykał każdej możliwej cegły. Sprawdził
zarówno sufit, jak i podłogę. Wampirzyca z ciekawością przyglądała się jego
poczynaniom. W głowie wciąż planowała, co zrobi, jak już zrzuci z siebie ten
ciężar. Była rzadkim przypadkiem tego gatunku. Większość już przemienionych,
bardzo ceniła sobie przynależność do takiej grupy. Wampir charakteryzował się
doskonałym słuchem, szybkością i przede wszystkim nadludzką siłą. Same plusy,
oczywiście oprócz tego, że każdy chłop z tradycjami pragnął przebić takiego
kołkiem, prosto w serce. Był jeszcze ten nieopanowany głód i chęć zabijania
wszystkiego, co ma chociaż kroplę świeżej krwi w żyłach. Bzdurą było jednak to,
że wampiry polowały wyłącznie na ludzi. Bez trudu potrafiły przeżyć, żywiąc się
wyłącznie zwierzętami. Fakt, były wtedy słabsze. Duma pozwalała im jednak
stanąć oko w oko z człowiekiem. Zazwyczaj było wiadomo, kto z takich starć
wychodził szczęśliwie. Synthia nie należała do takich, a przynajmniej na taką
nie wyglądała. Zaufała Anthonowi, więc zostało w niej jeszcze nieco
człowieczeństwa. Niegdyś, była prostą dziewczyną z centralnego Atray. Poznała
mężczyznę, przystojnego i kulturalnego. Zakochała się. Jak to na kobietę
przystało, poukładała już wszystkie plany. Pech chciał, że facet okazał się
właśnie wampirem. Przemienił ją i zwiał, normalne. Nie chciała krzywdzić
bliskich, więc zaszyła się na cmentarzu w Burver. Walcząc o własne
bezpieczeństwo, musiała zabijać. Pragnęła jednak wrócić. Jej dom był gdzie
indziej. Nie przywykła do takiego zachowania, dlatego robiła wszystko, by jakoś
zdjąć z siebie to przekleństwo.
Po wielu próbach, młody łowca zlokalizował kamienną
cegłę, która różniła się nieco od innych. Pełen podniecenia pchnął ją
delikatnie do przodu. Sukces. Ściana dosłownie uniosła się, odsłaniając przed
nimi pokój. Bez wahania wbiegł do środka. Kolejny, wieczny płomień zapalił się,
wyczuwając czyjąś obecność. Pierwsze co dostrzegł, to mniej więcej ludzkiej
postury pomnik. Podchodząc do niego, zorientował się, że podłoże po którym stąpa,
ma nieco dziwną strukturę. Tak właśnie było. Gdzie nie spojrzeć, pełno kości.
Nie zdziwiło go to jednak. Barbarzyńcy spalili to miasto przed laty. Całkiem
możliwe, że był to jakiś masowy grób. Bardziej interesowała go wyrzeźbiona z
czarnej skały postać. Przedstawiała Dusha, jednego z synów Bruasha. Bóstwo
święte dla Athanów. Symbolizował on klęskę i cierpienie. Dla prostych ludzi,
rzeczywiście był to obiekt wiary. Inni zaś uciekali się do bardziej realnych
wyobrażeń. Wiązano z nim wówczas potężny, Czarny Kryształ, jeden z odłamków
Stwórców. To właśnie w tym celu Anthon przybył do Burver. Za wszelką cenę
pragnął go odnaleźć. Nie miał w tym interesu. Jego misją było przeszkadzanie
Warosh, we wszystkim, co robili.
Wspiął się na niewielką kolumnę, na której stała skalna
postać. W pomniku była szczelina. Prawdopodobnie tam spoczywał kryształ.
Synthia stała z tyłu. Rozglądała się nieco po pomieszczeniu, w poszukiwaniu
jakiegoś ciała. Bez skutku. Czuła coraz większy głód. Oczy, z czerwonych,
zaczęły przechodzić w całkiem ciemne. Zdołała się jednak otrząsnąć i wrócić na
kolejne kilka chwil, jako dziewczyna pragnąca znów żyć. W międzyczasie Anthon,
wstrzymując oddech, powoli wsunął dłoń w szczelinę. Czuł już smak zwycięstwa.
Szybko jednak, jego radość zanikła. Twarz zbledła mu diametralnie. Nie było go
tam, został uprzedzony. Szczelina była pusta. Jedyne co znalazł to pył i kurz.
- Nie ma go ! – krzyknął rozpaczliwie łowca.
- Możemy już iść ? Wywiązałam się z umowy. Powiedz jak
mam zrzucić z siebie ten ciężar ?! Gadaj !
- Uspokój się i daj mi pomyśleć.
W akcie złości, próbował obalić wielki pomnik. Brakło mu
sił. Kierując wzrok ku wyjściu, stanął w bezruchu, niczym skalny Dush. Na
ścianie dostrzegł ogromne malowidło, przedstawiające jego ulubioną literę W oraz
przebijające je strzały. Ten obraz jeszcze bardziej wpłynął na samopoczucie.
Był zły na siebie, że nie zdążył uprzedzić tej bandy patałachów. Mieli już co
najmniej jeden kryształ. On miał całe zero. Synthia przestawała powoli panować
nad sobą. Oczy coraz bardziej przechodziły w czerń.
- Chodźmy – rzekł łowca. – Nie wyglądasz zbyt dobrze.
Ruszyli. Tak jak weszli, tak również i trafili do
wyjścia. Już na zewnątrz, usiadł na schodach, tuż obok połamanych drzwi.
Wpatrywał się w horyzont, zastanawiając, co dalej ma robić. Najbardziej
słusznym działaniem wydawała się podróż do Aldor. Prowincja Vervath słynęła z
największego w Atray portu. Była tam też biblioteka. Jakby dobrze poszukać,
można było trafić na pewne wskazówki, dotyczące położenia innych kryształów.
Stanął na nogi. Jeszcze raz otrzepał swoje ubranie. Zbyt często musiał to
robić. Wizerunek był jednak dla niego bardzo ważny, dlatego tak bardzo starał
się zawsze wypadać jak najlepiej.
- Chłopcze ! – krzyknęła wampirzyca. Umowa ! Pospiesz
się, długo tak nie wytrzymam!
- Głód cię dopadł. I co teraz będzie, moja droga? Niby
obiecałem ci pomóc. Co jednak, gdybym tego nie uczynił ?
- Zabiję cię – powiedziała z uśmiechem Synthia.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszyła w stronę łowcy.
Złapała go za ramię i odwróciła tak, by stanąć z nim twarzą w twarz. Chciała,
żeby mógł na to popatrzeć. W zamiarze miała wyłącznie wgryźć się w jego
tętnicę. W momencie obrotu poczuła mocne ukłucie. Zjechała wzrokiem nieco
niżej. Drewniany odłamek drzwi odstawał z jej klatki piersiowej. Na jego
zakończeniu ujrzała dłoń. Zaraz potem spojrzała Anthonowi w oczy. Jej ciało
zaczynało blednąć. Traciła powoli panowanie nad sobą.
- Z..z..za co ? – wyszeptała.
- Jak obiecałem, pomagam Ci pozbyć się tego przekleństwa.
Nie
uśmiechnął się. Nie poczuł też złości, ani smutku. Nie pozwolił jednak, by jej
ciało bezwładnie upadło na kamienną posadzkę. Ułożył ją w pozycji siedzącej i
zostawił opartą o ścianę mauzoleum. Gdy popatrzył na nią raz jeszcze, już nie
żyła. Fakt, jako wampir teoretycznie była martwa. Teraz jednak odeszła na
dobre. Skóra przybrała barwę ciemnego fioletu. Dotrzymał słowa. Miał jednak
poczucie, że nie tego oczekiwała od niego Synthia.
Stanął na
brukowanej uliczce. Mgła zniknęła. Chmury delikatnie rozpościerały się,
dopuszczając lekkie promienie słońca. Było południe. Mijając spotkane wcześniej
ofiary wampirzycy, uświadomił sobie, że musi istnieć drugie wejście, a w jego
przypadku wyjście. Pozostawało poszukać.