Rozdział 3
Ruda
Pełnia, prawie bezchmurne niebo,
lepszych warunków do podróży nocą nie można było sobie wymarzyć. Anthon
uzupełnił zapasy wody i prowiantu tak szybko, jak tylko potrafił. W międzyczasie generał Mortis zdołał już
przygotować swoją załogę do pościgu. Przewodził nimi nie kto inny, jak znajomy
już, jak się okazało „kapitan” Fernan II. Reyems zdecydował wyruszyć wraz z
nimi. Nie było sensu przemykać się niezauważenie. Trakt od północnej bramy
prowadził przez górską przełęcz. Była to ścieżka handlowa dla tych, którzy nie
chcieli przeprawiać się przez puszczę. Prostsza do pokonania, wcale nie
oznaczała bezpieczniejszej.
Anthon udał się na plac, gdzie
strażnicy dostawali ostatnie wskazówki od swojego dowódcy. Już z oddali słyszał
polecenia, które kolejno padały z ust Hernana.
- Chce go żywego, zrozumiano?
- Tak jest generale! – przytakiwali
równo.
Reyems podszedł bliżej.
- A ty tu czego?! – zirytował się
Fernan.
- Tak się składa, że również wyruszam
w tą samą stronę. Coś ci nie pasuje, kapitanie?
- W końcu zacząłeś się zwracać do
mnie należycie i z szacunkiem.
- Nie przyzwyczajaj się. Nadal mam
cię za idiotę. Ale chyba mam takie prawo, prawda?
- Generale, zgłaszam sprzeciw! Nie
będę podróżował z tym szczeniakiem!
- A kto powiedział, że z wami
podróżuje? Po prostu ruszamy o tej samej porze. Nie musisz się za mną oglądać…
- odparł mu łowca.
Po tych słowach generał poprosił
dowódcę swojej wyprawy na stronę.
- Nic nie poradzę na to, że będzie
szedł za wami. Pilnuj go i nie lekceważ. Może się wam przydać.
- Ale generale…
- Po prostu dopilnuj, żeby za dużo
nie widział, jasne?
- Tak jest… - odparł oburzony Fernan.
Mortis ruszył w stronę swojej chaty,
a kapitan dołączył do reszty.
- Ruszamy! Nie ociągać się!
Aldor było skromnym miasteczkiem,
więc żołnierze poruszali się pieszo. Anthonowi było to na rękę. Ciągle mógł
dotrzymywać im kroku. Ścieżka była wąska na tyle, że dwa wozy kupieckie nie
dałyby rady się tam wyminąć. Po obu stronach jedynie wysokie, niezbyt solidne,
skalne ściany. Księżyc w pełni doskonale oświetlał trasę, co zdecydowanie
pomagało w orientacji. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Anthon w ciszy
podróżował na samym końcu, a kompania wymieniała się coraz to bardziej
bajecznymi historiami.
- … i jak się zakradliśmy do jego
gniazda, nie wiedział nawet w którą stronę ma odlecieć.
- Nie gadaj! Z Ciebie kapitanie to
jednak odważny człowiek.
- Odważny?! Haha… dobre sobie – śmiał
się łowca.
- Ty tam z tyłu! Zamilcz! Ciebie tu
nie ma! – odparł mu jeden ze strażników.
- Cały czas tu jestem. Nie zapominaj
o tym. Jeszcze zda ci się moja obecność tutaj, rycerzyku.
Strażnicy zignorowali łowcę, a
kapitan kontynuował swoją opowieść o rzekomym polowaniu na wiguara. Reyems
śmiał się niemal z każdego fragmentu jego historii.
- Wiguar? W tych lasach? Przestań z
tymi bajkami, kapitanie.
Kompania zatrzymała się na moment, a
z pierwszego rzędu wyłonił się Fernan.
- Posłuchaj mnie, dzieciaku.
Zamkniesz się, czy mamy ci uciąć język?
- Takie groźby kieruj do swoich
piesków… - odparł Anthon, spoglądając na resztę.
- Zamknijcie się na chwilę!
Słyszycie? – wyszeptał jeden z drużyny.
Wszyscy zamilkli. Ze skalnej ściany
posypały się drobne kamyczki.
- Daj spokój! Coś ci się przes… - nie
zdążył dopowiedzieć kolejny żołnierz.
Otrzymał solidny cios, nie wiadomo
skąd. Uderzył o skałę z taką siłą, że pozostali nie sprawdzali nawet, czy żyje.
- Do broni! – krzyknął kapitan. –
Ruszać się!
Anthon również dobył swoich
sztyletów. Biegli przed siebie, nie oglądając się. Łowca wykorzystał swój
zmysł, by bardziej przyjrzeć się napastnikowi. Jakieś stworzenie zwinnie
poruszało się od skały do skały, chowając co chwilę swoją postać w szczelinach.
Kawałek dalej znów zaatakowało. Kolejny członek kompanii rozbił się o kamienną
ścianę.
- Szybciej do cholery!
Dotarli do nieco szerszego obszaru.
Brakowało im już sił na dalszą ucieczkę. Stworzenie nie ustępowało. Przerażeni
strażnicy ustawili się w okrąg. Kapitan stał oparty o ogromny głaz, znajdujący
się mniej więcej w centralnym punkcie ich położenia. Pochylony, starał się
złapać oddech. Reyems nie tracił czujności.
- Przygotujcie się. To coś wciąż tu
jest.
Przerazili się jeszcze bardziej, na
myśl o tym, co przed chwilą usłyszeli od łowcy. Stwór wyłonił się ze szczeliny.
Błyskawicznie obrał sobie cel. Wszystko działo się na tyle szybko, że strażnik
nie zdążył nawet zareagować.
- Kapitanie!
Fernan podniósł głowę i zobaczył
lecącą w jego stronę kreaturę. Przez ten krótki moment uświadomił sobie, że nie
zdąży nawet unieść miecza, by się bronić. Zamknął oczy. Reyems dostrzegł
stworzenie nieco szybciej niż pozostali. W momencie, gdy napastnik odbił się od
skały, by zaatakować swoją ofiarę, łowca rzucił sztyletem w jego kierunku. Cios
okazał się celny. Broń wbiła się w jego pancerz. Stwór zrezygnował z ataku.
Swój długi ogon dosłownie przykleił do skały, zmieniając całkowicie kierunek
lotu. Raniony zniknął w szczelinie. Fernan powoli otworzył oczy. Nie do końca
wiedział, co przed chwilą się wydarzyło. Do ich uszu dotarł przeraźliwy dźwięk.
- Pośpieszcie się! Zaraz będzie ich
tu więcej! – krzyknął Anthon.
- Słyszeliście chłopaka! – otrząsnął
się kapitan.
Ruszyli dalej ścieżką. Biegli coraz
to szybciej. Dźwięk było już słychać niemal z każdej strony. Z oddali
dostrzegli niewielką jaskinię na wzniesieniu.
- Tutaj! Wchodźcie!
Kompania wykonywała wszystkie
polecenia, jakie dawał im Reyems.
- Pochodnie, szybko!
Jeden ze strażników wyjął wspomniany
przedmiot. Wzniecili iskrę i rozświetlili pomieszczenie. Korytarz prowadził w
głąb jaskini. Nie zamierzali jednak iść w tamtym kierunku. Dźwięki ucichły.
- Poszły sobie? – wyjąkał Fernan.
- Na to wygląda. Cholerne stworzenia…
- odparł Anthon, otrzepując ubranie.
- Cccc… co to było ?
- Acybug… a przynajmniej tak się
zachowywał.
- Przecież one są malutkie… - wtrącił
jeden z kompanii.
- Co ty możesz wiedzieć… jesteś tylko
strażnikiem. Dla twojej informacji, osiągają gigantyczne rozmiary z biegiem
lat.
- Cokolwiek to było, już sobie
poszło… - przerwał kapitan. – Przygotować się do dalszej drogi.
- Nie radziłbym… One tylko na to
czekają. Nie przetrwacie zbyt długo na szlaku. Jesteśmy w połowie drogi.
- Poradziliśmy sobie teraz, to
poradzimy i następnym razem – tłumaczył Fernan.
- Poradzimy? Gdyby nie ja, już dawno
byś gryzł ziemię.
- O czym ty mówisz?
- Prawdę mówi kapitanie! Trafił
bestię swoim sztyletem. To dzięki niemu zrezygnowała z ataku – oznajmił
strażnik.
- Nie prosiłem Cię o pomoc…
- W takim razie zdecyduj się, czy
wykonujesz moje polecenia, czy działasz na własną rękę i prowadzisz swoich
ludzi na śmierć.
Po tych słowach łowca złapał
pochodnię.
- Proponuję iść przez jaskinię.
Całkiem możliwe, że podpalacz również chował się przed acybugami.
- Czyś ty zgłupiał szczeniaku?! Nie
mam zamiaru pchać się w jeszcze większe kłopoty.
- Jak chcesz…
Łowca ruszył powoli do tunelu.
- Zaczekaj! Rozdzielimy się. Ja pójdę
z tobą, a moja kompania ruszy dalej traktem.
- Ale kapitanie…
- Milczeć! Wykonać!
Czterech pozostałych opuściło
jaskinię. Fernan ruszył za Anthonem.
- Gratuluję kapitanie. Właśnie
straciłeś załogę. Jesteś zdany tylko na siebie.
- Zamilcz, dzieciaku. Wiem co robię.
Łowca powoli zaczynał żałować, że nie
pozwolił bestii rozprawić się z kapitanem. Wiedział jednak, że stwór mógłby
później zająć się również i nim. Uwielbiał walczyć za pomocą sztyletów, jednak
te, które posiadał nie należały do najlepszych. Kupił je u jakiegoś
początkującego kowala, nim wyruszył do Burver. Zdziwił się jednak, że były w
stanie rozpruć pancerz acybuga. Do tej pory radziły sobie ciężko nawet z
roślinami.
- Trzymaj się blisko. Drugi raz nie
mam zamiaru cię ratować.
Idąc już dłuższą chwilę, zdawało się,
że nie napotkają tu niebezpieczeństw. Anthon zatrzymał się na moment,
oświetlając dokładniej otoczenie. Przed sobą ujrzał dosyć sporą przepaść.
- Masz jeszcze pochodnie? – zwrócił
się do kapitana.
- Została jeszcze jedna.
- Odpalaj.
- Przecież mamy już jedną. Na co ci
kolejna?
Anthon wyrwał ją z rąk kapitana i
przyłożył do tej, którą sam dzierżył. Wrzucił ją w głąb przepaści.
- Widzisz?
Kapitan spojrzał w dół.
- Wyjście na powierzchnię. Zobaczymy
dokąd prowadzi. Musimy tylko zejść na dół po tych skałach.
Fernan dostrzegł blask księżyca,
wpadający do pieczary i ruszył za Anthonem w dół. Zejście okazało się trudne.
Łowca bez trudu sobie poradził. Kapitan nieco obijał się o skały, jednak
finalnie udało mu się.
- Trzymaj swoja pochodnię.
Kapitan złapał ją mocno w dłoni i
ruszył do wyjścia. Reyems rozejrzał się po pomieszczeniu i w pewnym momencie
stanął jak posąg.
- Idziesz? – krzyknął kapitan.
Reyems jeszcze bardziej zesztywniał.
- Zamknij się, głupku – powiedział
szeptem łowca.
Po jaskini rozeszło się echo. Wraz z
nim kolejny, dziwny dźwięk.
- Myślę, że nie powinno nas tu być…
- Sam chciałeś iść przez jaskinię!
- Cicho bądź do cholery! – oburzył
się kolejny raz Anthon. – Spójrz.
Fernan podszedł bliżej i również
wyprostowało go bardziej, niż podczas salutowania generałowi.
- To jaskinia garda. A przed nami sam
lokator.
- Gard? A co to za jeden? – dziwił
się kapitan.
- Coś jak troll, tylko bardziej
rozumny. Wycofujemy się.
Powoli stawiali malutkie kroki w tył.
- Kapitanie! Czy to pan? Melduję, że
żyjemy!
Głos dobiegał zza ich pleców.
Kompanii udało się przedrzeć przez kawałek szlaku.
- Zamknijcie się idioci! – wyszeptał
kolejny raz łowca.
Strażnicy nie usłyszeli jego głosu i
wciąż wzywali swojego dowodzącego. Anthon poczuł podmuch wiatru, na tyle mocny,
że zgasił jego pochodnię. Rozległ się głośny ryk. Zaraz potem nad głową
przeleciał im ogromny głaz, który uderzył w ściankę nad wyjściem z jaskini. Kamienie
runęły, zasypując wylot z jaskini. Pech chciał, że właśnie w tym miejscu stała
kompania z Aldor. Nawoływania ucichły. Przerażony kapitan ruszył przed siebie i
przystąpił do wspinaczki. Reyems ujrzał garda w całej okazałości. Był co
najmniej kilka razy większy od nich. Kolor jego skóry zlewał się niemal ze
skałami. Nie był jednak nagi. Przywdzianą miał jakąś starą szmatę, która
wizualnie sprawiała wrażenie odzienia. Szyję jego zdobiło coś, co przypominało
naszyjnik. Ten co prawda zrobiony był z ludzkich czaszek i innych kości.
Ogromny stwór złapał kapitana w połowie jego drogi.
- Aaaaa! Pomóż mi! Ratunku! –
krzyczał Fernan.
Anthon pozostał w bezruchu. Wkrótce i
te krzyki ucichły. Pochodnia upadła na kamienne podłoże. Zaraz obok niej
dostrzegł kapitana, a raczej to, co z niego zostało. Potwierdził to wyłącznie
fakt, że tylko on przebywał z nim w jaskini. W innym wypadku ciężko by było
określić tożsamość, na podstawie samych nóg i części tułowia. Gard ruszył w
kierunku zasypanego wejścia. Nie dostrzegł łowcy, który sprytnie zdołał się
wycofać z pola widzenia. Rozgrzebywał skały, wyraźnie próbując odkopać zasypaną
załogę. Szybko jednak wyczuł obecność Anthona. Kolejny raz wiedział, gdzie
uderzyć. Ogromny głaz poleciał w stronę młodzieńca. Cudem udało mu się uniknąć
trafienia. Przesunął się o kawałek dalej. Gigant znów oddał cios. Łowca szybkim
przewrotem w przód kolejny raz uniknął śmiertelnego ataku. Uderzenie było na
tyle mocne, że wybiło dziurę w skale. Do środka wpadło światło księżyca.
Szczelina była jednak zbyt mała, żeby się w niej zmieścić. Rozwścieczony gigant
ruszył w kierunku łowcy, wymachując swoimi grubymi łapskami. Był zbyt wolny, by
dosięgnąć Reyemsa, jednak jeden celny strzał, równał się natychmiastowej
śmierci. Anthon powoli opadał z sił. Przeszło mu nawet przez myśl, że to tutaj
kończy się jego wędrówka. Nie mając nic do stracenia ostatni raz uniknął ciosu
i rozpędzony wpadł na ścianę, w której przed momentem gard wyrył otwór. Udało
mu się przebić na drugą stronę, kosztem dosyć poważnej rany na plecach. Spadał
ze stromego urwiska, co chwilę obijając się o skały. Uderzenia były na tyle
bolesne, że w pewnym momencie stracił przytomność. Jego ciało bezwładnie
pokonało jeszcze spory kawałek i wpadło do morza.
Przeżył. Ocknął się, powoli
otwierając oczy. Było już koło południa. Słońce stało w najwyższym punkcie
nieboskłonu. Zorientował się, że ma na sobie mnóstwo opatrunków. Był prawie
nagi. Powoli rozpoczął oględziny terenu. Okazało się, że leżał na niewielkim,
rybackim pomoście. Przekręcił się na brzuch. W oddali zobaczył małą chatkę i
krzątającą się obok niej kobietę. Podejmując próbę podniesienia się z ziemi,
kolejny raz zasłabł i stracił przytomność. Gdy się ocknął, słońce chowało się
już za drzewami. Tym razem kobieta siedziała obok niego na pomoście.
- Gdzie ja jestem? Co się stało… -
wypowiedział powoli.
- Oszczędzaj siły młodzieńcze.
Porozmawiamy jutro – odparła kobieta.
Pomogła mu wstać i zaprowadziła go do
chaty. Tam czekało na niego posłanie. Wycieńczony łowca w momencie zasnął.
Nazajutrz zbudziły go hałasy, dobiegające gdzieś zza okna. Podniósł się już o
własnych siłach. Na krześle leżały jego ubrania, oraz torba. Ból jeszcze mu
doskwierał, szczególnie na plecach. Gdy już doprowadził się do porządku wyszedł
przed chatę.
- Widzę, że jegomość ma się już
lepiej. To dobrze. Zaraz zrobię coś do jedzenia.
Reyems nie wiedział, co powiedzieć.
Dostosował się jednak do wskazówek kobiety.
- Dziękuję ci za pomoc, nieznajoma.
Jestem Anthon.
- Agatha, miło cię poznać,
młodzieńcze.
Wrócili do chaty. Łowca zasiadł przy
stole, a kobieta zaserwowała mu duży kawałek ryby z chlebem. Zjadł wszystko,
nie zamieniając z nią ani jednego słowa. Jeszcze bardziej wróciły mu siły.
- Masz szczęście, że żyjesz, panie
Anthonie. Już chciałam cię grzebać, jednak jakimś cudem twoje serce jeszcze
biło. Skąd się w ogóle tu wziąłeś?
- Podróżowałem szlakiem przez góry.
Zawalił się pode mną grunt i spadłem po skałach do morza. Więcej nie jestem
sobie w stanie przypomnieć… - skłamał Anthon.
- Nie wyglądasz mi na kupca… Mi
możesz powiedzieć prawdę. Co taka stara kobieta jak ja może ci zrobić…
- Nie mam powodu, żeby kłamać, droga
pani.
- Nie? W takim razie wyjaśnij mi, co
w twojej torbie robiły te papiery?
Rzuciła mu na stół zamoknięte
dokumenty, które zabrał bez pytania ze skrytki bibliotekarza.
- Dostałem je w Aldor. Nie miałem
okazji jeszcze się z nimi zapoznać. Całe szczęście, że coś ocalało – kłamał
dalej Anthon.
- Ach dostałeś powiadasz?
Po tych słowach kobieta wstała i
zniknęła w drugim pokoju. Reyems zaczął przyglądać się dokumentom. Wróciła
trzymając wycelowaną w niego, nabitą kuszę.
- A może teraz zechcesz mówić, coś ty
za jeden?!
- Mówiłem już… Jestem Anthon, Anthon
Reyems, myśliwy.
- To akurat mnie nie interesuje.
Gadaj skąd masz te papiery!
- Spokojnie… były w skrytce, w domu
bibliotekarza z Aldor. Miałem zabrać stamtąd tylko klucz do biblioteki, jednak
uznałem, że to też może się przydać.
- Czyli jesteś złodziejem?! –
denerwowała się coraz bardziej Agatha.
- Owszem i przeciwnie. Klucz
pozwoliła mi zabrać jego siostrzenica. Taka rudowłosa dziewczyna.
Kobieta zbledła. Opuściła kuszę i
usiadła do stołu.
- Moja Elizabeth. Moja kochana Lizy.
Ona żyje. Naprawdę ją widziałeś?
- Nie kłamię, pani Agatho.
- Co nie zmienia faktu, żeś złodziej!
Kolejny raz wycelowała w Anthona.
- Po co Ci te papiery?
- Nie wiem nawet co w nich jest…
- Między innymi akt własności tej
chatki, razem ze wszystkimi innymi inwestycjami mojego brata!
- Brata? – zdziwił się Anthon. – Ta
twoja rudowłosa twierdziła, że bibliotekarz to jej jedyny opiekun. Skoro jesteś
jego siostrą, to… Zaraz! Jesteś jej matką?!
Kobieta tym razem odłożyła kuszę na
drewnianą półkę.
- Już nie jestem jej matką.
Przynajmniej ona tak uważa. Gdy była mała, nie chciałam jej, źle ją
traktowałam. Uciekła ode mnie. Teraz tego żałuję, ale jest już za późno na to,
by mi wybaczyła.
Anthon znów nie wiedział, co
powiedzieć. Pocieszanie nie było jego mocną stroną. Kobieta sięgnęła po butelkę
trunku i za jednym zamachem wypiła prawie cały. Była załamana.
- Muszę cię o coś zapytać. Nie
widziałaś przypadkiem, żeby przechodził tędy wysoki mężczyzna? Nie był
naturalnych rozmiarów. Szeroki, umięśniony, dłuższe włosy, broda.
- Owszem, pytał mnie o drogę na wschód.
Był z nim jeszcze taki całkiem podobny do niego. Wyglądali całkiem jak bracia.
To twoi kamraci?
- Kiedy tu byli?! – podniósł głos
Anthon, wstając z krzesła.
- Chwilę przed tym, jak zabrałam cię
do chaty.
- Cholera! Czyli są ponad połowę dnia
przede mną! Gdzie się skierowali?
- To chyba jednak nie twoi
towarzysze…
- Pewnie, że nie! Działam sam i tylko
sam! – mówił coraz głośniej łowca. – To gdzie poszli?
- Wychodzi na to, że kierowali się w
kierunku Gamroth.
Reyems przypomniał sobie, jak wuj
opowiadał mu o tej krainie. Nigdy nie gościł na tych terenach. To właśnie tam
najczęściej rozgrywały się bitwy między prowincjami. Lokacja ta była więc
ogromnym polem z pozostałościami po starciach. Krążyły słuchy, że druidzi z
Warosh przejęli tam kontrolę, tworząc liczne armie ożywieńców i innych
stworzeń. Nie było to więc przyjazne miejsce.
- Ruszam natychmiast! – oznajmił
Anthon.
- Naprawdę chcesz ruszyć do Gamroth
bez broni? – zdziwiła się kobieta.
- Znajdę coś po drodze…
- Mógłbyś wziąć mój stary łuk. Może
nie mam za wiele strzał, ale zawsze lepsze to, niż nic.
- Po co komuś takiemu jak ty łuk?
- Nie patrz tak na mnie… Nie zawsze
byłam starą kobietą, mieszkającą w chacie za miastem. Też kiedyś goniłam po
lasach.
Agatha ponownie zniknęła w drugim
pokoju. Rzeczywiście wróciła z prostym łukiem i kołczanem. Anthon przyjął
prezent, jednak nie uznał, że trzeba jej podziękować.
- Bywaj zatem.
Odwrócił się i ruszył w kierunku
drzwi. Gdy je otworzył, doznał szoku. W drzwiach stała rudowłosa kobieta,
trzymająca dziennik poszukiwacza skarbów.
- Tego szukasz?!
Reyems nie zdążył wypowiedzieć
żadnego słowa. Kolejny raz, podczas spotkania z nią, otrzymał solidny cios w
twarz. Tym razem aż potknął się o własne nogi i runął na ziemię.
- Lizy, kochanie! Wróciłaś!
- Odpuść… Nie jesteś już moją matką.
Nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Przyszłam do niego. No już, wstawaj!
Reyems podniósł się z ziemi.
Rudowłosa powtórzyła uderzenie.
- Powiesz wreszcie o co ci chodzi?! –
zdenerwował się Anthon.
- Polowanie tak? Właśnie widzę!
Gadaj, co wiesz!
- Nic nie wiem… Nie zdążyłem go nawet
dokładnie przejrzeć. Ukradł go ten skurwiel, co podawał się za bibliotekarza.
- Coś mi mówi, że jesteś jednym z
nich. Gdzie masz symbol?! Na ramieniu? Plecach?
- Jaki symbol? Co ty wygadujesz.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Gdzie ta
słynna litera „W” ?
- Mam się rozebrać? – roześmiał się
Anthon. – Może razem się rozbierzmy? Na pewno będzie ciekawiej.
Już trzeci raz tamtego dnia zarobił
po twarzy. Rudowłosa naprawdę mocno biła.
- Żartowałem, paniusiu. Po co te
nerwy?
- Nie ma żadnych symboli, Lizy.
Sprawdzałam.
Dziewczyna krzywo spojrzała na
Agathę.
- Chyba nie chce wiedzieć… I nie
nazywaj mnie tak, proszę.
Łowca doszedł do siebie.
- Wyjdźmy przed chatę, wszystko ci
opowiem. Tylko skończ z tym biciem.
- Sam się prosisz, chłoptasiu.
- Z tym też byś mogła skończyć. Sama
pewnie nie jesteś starsza ode mnie.
Kobieta przemilczała wypowiedź
Anthona. Wyszli przed chatę i skierowali się w stronę pomostu.
- To właśnie tutaj wyrzuciło mnie
morze. Wyruszyłem z tą bandą idiotów, goniąc tego podpalacza. Miałem nadzieję,
że to właśnie on ma ten dziennik.
- To jak niby znalazłeś się w morzu?
- Stoczyliśmy walkę z górskim gardem.
Niestety chyba tylko ja przeżyłem.
- Czyli mówisz prawdę… Wyobraź sobie,
że jeden ze strażników to przeżył. Nie wiem jakim cudem, ale wrócił do miasta.
Był tak wycieńczony, że pierwsze zdanie wypowiedział dopiero, jak przynieśli mu
bukłak z wodą. Jego wersja mniej więcej pokrywa się z twoją. Wspominał coś, że
jego kamratów przysypała sterta głazów.
- Dokładnie tak było. Zostałem z
Fernanem w środku. Niestety miał mniej szczęścia niż ja. Przebiłem się przez
skalną powłokę i obijając się o skały straciłem przytomność. Pewnie właśnie
wtedy wpadłem do wody.
- Może rzeczywiście zbyt pochopnie
cię oceniłam…
- Chwila… To skąd w takim razie masz
dziennik?
- W momencie, jak Hernan skupił się
na pościgu za tym, co opuścił północną bramę, drugi wymknął się wschodnią.
Obserwowałam wyjście z miasta od momentu paniki związanej z pożarem. Pasował
opisem do tego oszusta. Ruszyłam więc za nim.
- Dalej nie wiem, jak zdobyłaś ten
dziennik…
- Nie pytaj… Kawałek za miastem ten
półgłówek zrzucił z siebie wszystkie ubrania, razem z torbą i poszedł ubrać
swoją, schowaną gdzieś zbroję. Znalazł też czas na to, żeby się odlać.
- Miałaś chwilę, żeby zabrać mu
dziennik. Sprytnie. Nie zorientował się, że brakuje mu czegoś?
- Załatwiłam go jego własnym
pomysłem. Podmieniłam książki. Ten kretyn nawet zajrzał do torby, po czym
zarzucił ją na ramię i ruszył.
- Coś jeszcze mi się nie zgadza… Skąd
w ogóle wiedziałaś, że on ma jakąś książkę?
- Podsłuchałam twoją rozmowę z
generałem. Sprytnie odwiodłeś go od tego, że jednak coś ze zbiorów
bibliotecznych przetrwało. Połączyłam to z twoją historią o podmienionej książce
i już wiedziałam o co chodzi.
- Nieźle, jak na kobietę – pochwalił
łowca.
- A więc szukasz kryształów... Nawet
nie wiesz, ile razy słuchałam historii związanych z tą tematyką. Mój wuj
również się tym interesował. Chociaż dla mnie, to tylko bajki dla dzieci na
dobranoc.
- Bajki? W takim razie po co im był
ten dziennik?
- Nie wiem… Ten jeden był z Warosh.
Widziałam tatuaż na jego plecach. Oni zawsze coś knują…
- Mogłem się tego domyślić… Na
szczęście się postarałaś. A teraz jeśli łaska, poproszę o dziennik.
- Wolnego sobie, chłoptasiu… Myślisz,
że tak po prostu Ci go oddam? Najpierw coś dla mnie zrobisz.
- Nie jestem najemnikiem, jeśli o to
ci chodzi. Pracuję sam.
- W takim razie możesz zapomnieć o
dzienniku.
Łowca wiedział, że go potrzebuje.
Mógł zawierać cenne wskazówki, dotyczące jego poszukiwań. Musiał więc przystać
na propozycję rudowłosej.
- Dobrze więc, w czym rzecz?
- Pomóż mi odszukać tego półgłówka.
Sama mogę nie dać mu rady, a chcę wyciągnąć z niego jak najwięcej. Zapewne coś
wie, o śmierci mojego wuja.
- To może być trochę trudne… Są co
najmniej pół dnia drogi przed nami.
- Skąd niby to wiesz?
- Twoja matka wskazała im drogę do
Gamroth… Jeśli już tam dotarli, to za dużo z nich nie wyciągniemy. Są wśród
swoich…
- Zaraz… Oni?
- Najwidoczniej temu drugiemu udało
się przeprawić przez górski szlak.
- Tym bardziej idziesz ze mną. No
już, ruszamy.
Łowca niechętnie podniósł się z
ziemi. Tracił tylko czas. W głowie planował już jakiś podstęp. Nie była to
jednak odpowiednia chwila. Ruszyli. Dziewczyna szła kawałek przed nim. Mógł się
jej bardziej przyjrzeć. Miała na sobie zupełnie inny strój, niż ten w Aldor.
Dopasowane spodnie idealnie na niej leżały. Buty sięgały jej niemal do kolan. Resztę
ciała zakrywał długi, czarny płaszcz. Dzierżyła upięty przy pasie, niewielki
miecz. Plecy zdobił solidnie wykonany łuk, oraz kołczan ze strzałami. Cały ten
widok upiększały gęste, rude włosy. Nosiła też ze sobą skórzaną torbę,
przewieszoną przez ramię.
- Możesz łaskawie dotrzymywać mi
kroku? Dziwnie się czuję, jak idziesz za mną.
- Przynajmniej mam na co popatrzeć –
roześmiał się łowca.
- Bardzo śmieszne… Skup się. To chyba
tędy.
Z każdą chwilą otoczenie nieco się
zmieniało. Drzewa i inne rośliny występowały już coraz rzadziej. Pogoda również
ulegała metamorfozie. Gamroth było bowiem gołym pustkowiem.
- Myślałam, że jak na kogoś, kto
szuka kryształów, będziesz lepiej zaopatrzony. Serio chcesz coś zdziałać tym
łukiem domowej roboty?
- Tak się składa, Ruda, że straciłem
wszystko wpadając do cholernego morza. Widzisz tu gdzieś jakichś rzemieślników?
- Dla ciebie Elizabeth, chłoptasiu.
- Dla Ciebie Anthon, rudzielcu.
- Znowu chcesz dostać po pysku?
- Spróbuj… To nigdy nie dogonimy tych
twoich półgłówków.
Lizy stanęła w bezruchu.
- Chyba już nie musimy ich gonić.
Patrz…
W oddali dostrzegli dwie, dosyć
masywne postacie. Szybko zeszli z traktu i schowali się za pagórkiem.
- Myślisz, że to oni? – spytał łowca.
- A kto normalny przeprawia się przez
Gamroth? Chyba się zorientował, że nosił przy sobie nie to co trzeba.
- Cicho, idą!
Mężczyźni rzeczywiście byli do siebie
bardzo podobni. Anthon rozpoznał jednego z nich.
- To ten skurwysyn… Bibliotekarz
pieprzony…
- Nie mam wątpliwości. To oni.
- Jaki masz więc plan, panno
Elizabeth?
- Żadnego.
Po tych słowach wstała i ruszyła w
ich kierunku.
- Ej, dupku! Tego szukasz?
- Idiotka no… - pomyślał łowca,
siedząc dalej schowany za pagórkiem.
Byli o wiele więksi od niej. Ich
wygląd wskazywał na północne pochodzenie. Sporo takich pełniło służbę, jako
najemnicy Warosh. Na plecach mieli tarcze. Reyems dostrzegł również ogromne
topory.
- Ty Gariss patrz, dziwka! – ucieszył
się jeden z nich.
- Nie no, dziwki się tak nie
ubierają. Coś ty za jedna?
- Czyżbyś coś zgubił, tępaku?
- Chwila… To nasz dziennik! Więc to
twoja sprawka.
- A nie mówiłem, że dziwka – wtrącił
znów kompan.
- Przymknij się Kelen! Nie musimy iść
dalej. Ma to, po co wracamy.
- Gadaj co wiesz o śmierci
bibliotekarza! – krzyknęła Lizy.
- No tak… Martin, kochany Martin. Widzisz,
twój Martin nie bardzo chciał nam użyczyć swoich książek. Nie był też za bardzo
rozmowny. Posadziliśmy go wygodnie na krześle, jednak dalej milczał. No i tak
wyszło, że teraz to już nic nie powie – roześmiał się Gariss.
- Więc przyznajesz się do tych
tortur?!
- Skąd… Ja tylko poderżnąłem mu
gardło. Mój brat zajął się resztą. Co za różnica… Kelen! Zabierz jej dziennik.
- Z przyjemnością, bracie.
Najemnik ruszył w kierunku
dziewczyny. Zdenerwowana Lizy dobyła łuku i wypuściła jedną, celną strzałę.
Napastnik oberwał w ramię, jednak niezbyt zrobiło to na nim wrażenie.
- Widziałeś Gariss… Próbuje walczyć –
roześmiał się, wyciągając wbity w siebie pocisk.
- Pośpiesz się. Czekają na nas.
Ruda stała nieruchomo. Nie zdążyła
wyprowadzić kolejnego strzału. Kelen zamachnął się i praktycznie zdmuchnął ją z
ziemi, jednym ruchem ręką. Dziewczyna upadła. Postawił stopę na jej tułowiu.
- Zabieraj to, śmieciu! – wyrywała się
kobieta.
- Wezmę to, jeśli pozwolisz.
Najemnik schylił się, by podnieść
dziennik. Kolejny raz co ukłuło go w skórę. Strzała wbiła mu się w plecy.
Gariss wyciągnął broń.
- Kto tu jest!? Pokaż się! –
krzyknął.
Rozglądał się po otoczeniu, jednak
nikogo nie widział. Wyleciała kolejna. Tym razem przeszła nieco obok Kelena.
- To pułapka! – krzyknął najemnik.
Gariss złapał dziennik i ruszył do
ucieczki. Brat odpuścił sobie dziewczynę i podążył za nim. Kolejny strzał ranił
go w nogę, powodując upadek. Towarzysz nawet nie obejrzał się za nim. Reyems
wyłonił się zza pagórka i pobiegł za uciekinierem. Ścigał go, jednak na marne.
Przeciwnik przekroczył granicę Gamroth i jego postać zniknęła we mgle. Dziennik
przepadł. Przyszło mu jednak na myśl, że towarzysz złodzieja może coś wiedzieć.
Wystarczyło dowiedzieć się, dokąd zmierzali. Szybkim tempem wrócił na miejsce
starcia. Lizy siedziała na ziemi i obcierała swój miecz o podłoże.
- Coś ty zrobiła?!
- To, co należało zrobić. Zemściłam
się. Szkoda, że ten drugi zwiał…
Kelen leżał bez ruchu. Na jego ciele
dostrzegł liczne rany od miecza. Dziewczyna dosłownie go podziurawiła.
- Gratuluję! Zwiał z dziennikiem. Co
ci odbiło, żeby wychodzić na nich sama?!
- Jak to sama? Przecież cały czas tam
byłeś. Pomogłeś.
- Ale nie kosztem straty dziennika!
Cholera! Powiedział coś?!
- Klął się na Warosh, że moja głowa
zawiśnie w ich twierdzy, w Skalathan.
- Czyli mogłem dalej za nim biec…
Tylko straciłem czas, wracając tutaj! Wszystko przez twoją pieprzoną zemstę!
- No już, nie płacz… Przecież to
tylko cholerne kryształy… Bajki dla dzieci…
- Te bajki właśnie znikają w
głębinach Gamroth, rudzielcu. Wracam tam.
- Właśnie pokazujesz, że jesteś
niewiele mądrzejszy od tych dwóch. Nie słyszało się historii o tej prowincji?
- A wyobraź sobie, że słyszało. Nie
potrzeba mi przestróg od jakiejś impulsywnej wariatki.
- Dobrze więc… Jak już zabijesz
szkieleta strzałą z łuku, to wróć się pochwalić.
Anthon zastanowił się przez moment.
Nie przyznał się jednak, że Lizy miała trochę racji w tym co mówi.
- Idę z tobą. I tak nie mam po co
wracać do Aldor. Może znajdę tego drugiego. Z chęcią zorganizuję mu spotkanie z
bratem.
- Chyba oszalałaś. Działam sam, to po
pierwsze. Po drugie sprawiasz kłopoty, nie małe z resztą.
- Chcesz, czy nie, pójdę za tobą.
Anthon skorzystał z propozycji. Jej
miecz zdecydowanie mógł się przydać. Ruda podniosła się z ziemi i ruszyła przed
siebie.
- Idziesz? Czy dalej masz
wątpliwości?
Reyems przemilczał, oglądając się znów
za nią. Przez jakiś czas dręczyły go myśli, że jest to sprzeczne z jego
zasadami. Działał jednak na własną rękę i nie zamierzał więcej nadstawiać
karku. Zrobiło się nieco chłodniej. Minęli granicę i zniknęli we mgle.