Music

piątek, 28 kwietnia 2017

Rozdział 3: Ruda



Rozdział 3

Ruda

Pełnia, prawie bezchmurne niebo, lepszych warunków do podróży nocą nie można było sobie wymarzyć. Anthon uzupełnił zapasy wody i prowiantu tak szybko, jak tylko potrafił.  W międzyczasie generał Mortis zdołał już przygotować swoją załogę do pościgu. Przewodził nimi nie kto inny, jak znajomy już, jak się okazało „kapitan” Fernan II. Reyems zdecydował wyruszyć wraz z nimi. Nie było sensu przemykać się niezauważenie. Trakt od północnej bramy prowadził przez górską przełęcz. Była to ścieżka handlowa dla tych, którzy nie chcieli przeprawiać się przez puszczę. Prostsza do pokonania, wcale nie oznaczała bezpieczniejszej.
Anthon udał się na plac, gdzie strażnicy dostawali ostatnie wskazówki od swojego dowódcy. Już z oddali słyszał polecenia, które kolejno padały z ust Hernana.
- Chce go żywego, zrozumiano?
- Tak jest generale! – przytakiwali równo.
Reyems podszedł bliżej.
- A ty tu czego?! – zirytował się Fernan.
- Tak się składa, że również wyruszam w tą samą stronę. Coś ci nie pasuje, kapitanie?
- W końcu zacząłeś się zwracać do mnie należycie i z szacunkiem.
- Nie przyzwyczajaj się. Nadal mam cię za idiotę. Ale chyba mam takie prawo, prawda?
- Generale, zgłaszam sprzeciw! Nie będę podróżował z tym szczeniakiem!
- A kto powiedział, że z wami podróżuje? Po prostu ruszamy o tej samej porze. Nie musisz się za mną oglądać… - odparł mu łowca.
Po tych słowach generał poprosił dowódcę swojej wyprawy na stronę.
- Nic nie poradzę na to, że będzie szedł za wami. Pilnuj go i nie lekceważ. Może się wam przydać.
- Ale generale…
- Po prostu dopilnuj, żeby za dużo nie widział, jasne?
- Tak jest… - odparł oburzony Fernan.
Mortis ruszył w stronę swojej chaty, a kapitan dołączył do reszty.
- Ruszamy! Nie ociągać się!
Aldor było skromnym miasteczkiem, więc żołnierze poruszali się pieszo. Anthonowi było to na rękę. Ciągle mógł dotrzymywać im kroku. Ścieżka była wąska na tyle, że dwa wozy kupieckie nie dałyby rady się tam wyminąć. Po obu stronach jedynie wysokie, niezbyt solidne, skalne ściany. Księżyc w pełni doskonale oświetlał trasę, co zdecydowanie pomagało w orientacji. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Anthon w ciszy podróżował na samym końcu, a kompania wymieniała się coraz to bardziej bajecznymi historiami.
- … i jak się zakradliśmy do jego gniazda, nie wiedział nawet w którą stronę ma odlecieć.
- Nie gadaj! Z Ciebie kapitanie to jednak odważny człowiek.
- Odważny?! Haha… dobre sobie – śmiał się łowca.
- Ty tam z tyłu! Zamilcz! Ciebie tu nie ma! – odparł mu jeden ze strażników.
- Cały czas tu jestem. Nie zapominaj o tym. Jeszcze zda ci się moja obecność tutaj, rycerzyku.
Strażnicy zignorowali łowcę, a kapitan kontynuował swoją opowieść o rzekomym polowaniu na wiguara. Reyems śmiał się niemal z każdego fragmentu jego historii.
- Wiguar? W tych lasach? Przestań z tymi bajkami, kapitanie.
Kompania zatrzymała się na moment, a z pierwszego rzędu wyłonił się Fernan.
- Posłuchaj mnie, dzieciaku. Zamkniesz się, czy mamy ci uciąć język?
- Takie groźby kieruj do swoich piesków… - odparł Anthon, spoglądając na resztę.
- Zamknijcie się na chwilę! Słyszycie? – wyszeptał jeden z drużyny.
Wszyscy zamilkli. Ze skalnej ściany posypały się drobne kamyczki.
- Daj spokój! Coś ci się przes… - nie zdążył dopowiedzieć kolejny żołnierz.
Otrzymał solidny cios, nie wiadomo skąd. Uderzył o skałę z taką siłą, że pozostali nie sprawdzali nawet, czy żyje.
- Do broni! – krzyknął kapitan. – Ruszać się!
Anthon również dobył swoich sztyletów. Biegli przed siebie, nie oglądając się. Łowca wykorzystał swój zmysł, by bardziej przyjrzeć się napastnikowi. Jakieś stworzenie zwinnie poruszało się od skały do skały, chowając co chwilę swoją postać w szczelinach. Kawałek dalej znów zaatakowało. Kolejny członek kompanii rozbił się o kamienną ścianę.
- Szybciej do cholery!
Dotarli do nieco szerszego obszaru. Brakowało im już sił na dalszą ucieczkę. Stworzenie nie ustępowało. Przerażeni strażnicy ustawili się w okrąg. Kapitan stał oparty o ogromny głaz, znajdujący się mniej więcej w centralnym punkcie ich położenia. Pochylony, starał się złapać oddech. Reyems nie tracił czujności.
- Przygotujcie się. To coś wciąż tu jest.
Przerazili się jeszcze bardziej, na myśl o tym, co przed chwilą usłyszeli od łowcy. Stwór wyłonił się ze szczeliny. Błyskawicznie obrał sobie cel. Wszystko działo się na tyle szybko, że strażnik nie zdążył nawet zareagować.
- Kapitanie!
Fernan podniósł głowę i zobaczył lecącą w jego stronę kreaturę. Przez ten krótki moment uświadomił sobie, że nie zdąży nawet unieść miecza, by się bronić. Zamknął oczy. Reyems dostrzegł stworzenie nieco szybciej niż pozostali. W momencie, gdy napastnik odbił się od skały, by zaatakować swoją ofiarę, łowca rzucił sztyletem w jego kierunku. Cios okazał się celny. Broń wbiła się w jego pancerz. Stwór zrezygnował z ataku. Swój długi ogon dosłownie przykleił do skały, zmieniając całkowicie kierunek lotu. Raniony zniknął w szczelinie. Fernan powoli otworzył oczy. Nie do końca wiedział, co przed chwilą się wydarzyło. Do ich uszu dotarł przeraźliwy dźwięk.
- Pośpieszcie się! Zaraz będzie ich tu więcej! – krzyknął Anthon.
- Słyszeliście chłopaka! – otrząsnął się kapitan.
Ruszyli dalej ścieżką. Biegli coraz to szybciej. Dźwięk było już słychać niemal z każdej strony. Z oddali dostrzegli niewielką jaskinię na wzniesieniu.
- Tutaj! Wchodźcie!
Kompania wykonywała wszystkie polecenia, jakie dawał im Reyems.
- Pochodnie, szybko!
Jeden ze strażników wyjął wspomniany przedmiot. Wzniecili iskrę i rozświetlili pomieszczenie. Korytarz prowadził w głąb jaskini. Nie zamierzali jednak iść w tamtym kierunku. Dźwięki ucichły.
- Poszły sobie? – wyjąkał Fernan.
- Na to wygląda. Cholerne stworzenia… - odparł Anthon, otrzepując ubranie.
- Cccc… co to było ?
- Acybug… a przynajmniej tak się zachowywał.
- Przecież one są malutkie… - wtrącił jeden z kompanii.
- Co ty możesz wiedzieć… jesteś tylko strażnikiem. Dla twojej informacji, osiągają gigantyczne rozmiary z biegiem lat.
- Cokolwiek to było, już sobie poszło… - przerwał kapitan. – Przygotować się do dalszej drogi.
- Nie radziłbym… One tylko na to czekają. Nie przetrwacie zbyt długo na szlaku. Jesteśmy w połowie drogi.
- Poradziliśmy sobie teraz, to poradzimy i następnym razem – tłumaczył Fernan.
- Poradzimy? Gdyby nie ja, już dawno byś gryzł ziemię.
- O czym ty mówisz?
- Prawdę mówi kapitanie! Trafił bestię swoim sztyletem. To dzięki niemu zrezygnowała z ataku – oznajmił strażnik.
- Nie prosiłem Cię o pomoc…
- W takim razie zdecyduj się, czy wykonujesz moje polecenia, czy działasz na własną rękę i prowadzisz swoich ludzi na śmierć.
Po tych słowach łowca złapał pochodnię.
- Proponuję iść przez jaskinię. Całkiem możliwe, że podpalacz również chował się przed acybugami.
- Czyś ty zgłupiał szczeniaku?! Nie mam zamiaru pchać się w jeszcze większe kłopoty.
- Jak chcesz…
Łowca ruszył powoli do tunelu.
- Zaczekaj! Rozdzielimy się. Ja pójdę z tobą, a moja kompania ruszy dalej traktem.
- Ale kapitanie…
- Milczeć! Wykonać!
Czterech pozostałych opuściło jaskinię. Fernan ruszył za Anthonem.
- Gratuluję kapitanie. Właśnie straciłeś załogę. Jesteś zdany tylko na siebie.
- Zamilcz, dzieciaku. Wiem co robię.
Łowca powoli zaczynał żałować, że nie pozwolił bestii rozprawić się z kapitanem. Wiedział jednak, że stwór mógłby później zająć się również i nim. Uwielbiał walczyć za pomocą sztyletów, jednak te, które posiadał nie należały do najlepszych. Kupił je u jakiegoś początkującego kowala, nim wyruszył do Burver. Zdziwił się jednak, że były w stanie rozpruć pancerz acybuga. Do tej pory radziły sobie ciężko nawet z roślinami.
- Trzymaj się blisko. Drugi raz nie mam zamiaru cię ratować.
Idąc już dłuższą chwilę, zdawało się, że nie napotkają tu niebezpieczeństw. Anthon zatrzymał się na moment, oświetlając dokładniej otoczenie. Przed sobą ujrzał dosyć sporą przepaść.
- Masz jeszcze pochodnie? – zwrócił się do kapitana.
- Została jeszcze jedna.
- Odpalaj.
- Przecież mamy już jedną. Na co ci kolejna?
Anthon wyrwał ją z rąk kapitana i przyłożył do tej, którą sam dzierżył. Wrzucił ją w głąb przepaści.
- Widzisz?
Kapitan spojrzał w dół.
- Wyjście na powierzchnię. Zobaczymy dokąd prowadzi. Musimy tylko zejść na dół po tych skałach.
Fernan dostrzegł blask księżyca, wpadający do pieczary i ruszył za Anthonem w dół. Zejście okazało się trudne. Łowca bez trudu sobie poradził. Kapitan nieco obijał się o skały, jednak finalnie udało mu się.
- Trzymaj swoja pochodnię.
Kapitan złapał ją mocno w dłoni i ruszył do wyjścia. Reyems rozejrzał się po pomieszczeniu i w pewnym momencie stanął jak posąg.
- Idziesz? – krzyknął kapitan.
Reyems jeszcze bardziej zesztywniał.
- Zamknij się, głupku – powiedział szeptem łowca.
Po jaskini rozeszło się echo. Wraz z nim kolejny, dziwny dźwięk.
- Myślę, że nie powinno nas tu być…
- Sam chciałeś iść przez jaskinię!
- Cicho bądź do cholery! – oburzył się kolejny raz Anthon. – Spójrz.
Fernan podszedł bliżej i również wyprostowało go bardziej, niż podczas salutowania generałowi.
- To jaskinia garda. A przed nami sam lokator.
- Gard? A co to za jeden? – dziwił się kapitan.
- Coś jak troll, tylko bardziej rozumny. Wycofujemy się.
Powoli stawiali malutkie kroki w tył.
- Kapitanie! Czy to pan? Melduję, że żyjemy!
Głos dobiegał zza ich pleców. Kompanii udało się przedrzeć przez kawałek szlaku.
- Zamknijcie się idioci! – wyszeptał kolejny raz łowca.
Strażnicy nie usłyszeli jego głosu i wciąż wzywali swojego dowodzącego. Anthon poczuł podmuch wiatru, na tyle mocny, że zgasił jego pochodnię. Rozległ się głośny ryk. Zaraz potem nad głową przeleciał im ogromny głaz, który uderzył w ściankę nad wyjściem z jaskini. Kamienie runęły, zasypując wylot z jaskini. Pech chciał, że właśnie w tym miejscu stała kompania z Aldor. Nawoływania ucichły. Przerażony kapitan ruszył przed siebie i przystąpił do wspinaczki. Reyems ujrzał garda w całej okazałości. Był co najmniej kilka razy większy od nich. Kolor jego skóry zlewał się niemal ze skałami. Nie był jednak nagi. Przywdzianą miał jakąś starą szmatę, która wizualnie sprawiała wrażenie odzienia. Szyję jego zdobiło coś, co przypominało naszyjnik. Ten co prawda zrobiony był z ludzkich czaszek i innych kości. Ogromny stwór złapał kapitana w połowie jego drogi.
- Aaaaa! Pomóż mi! Ratunku! – krzyczał Fernan.
Anthon pozostał w bezruchu. Wkrótce i te krzyki ucichły. Pochodnia upadła na kamienne podłoże. Zaraz obok niej dostrzegł kapitana, a raczej to, co z niego zostało. Potwierdził to wyłącznie fakt, że tylko on przebywał z nim w jaskini. W innym wypadku ciężko by było określić tożsamość, na podstawie samych nóg i części tułowia. Gard ruszył w kierunku zasypanego wejścia. Nie dostrzegł łowcy, który sprytnie zdołał się wycofać z pola widzenia. Rozgrzebywał skały, wyraźnie próbując odkopać zasypaną załogę. Szybko jednak wyczuł obecność Anthona. Kolejny raz wiedział, gdzie uderzyć. Ogromny głaz poleciał w stronę młodzieńca. Cudem udało mu się uniknąć trafienia. Przesunął się o kawałek dalej. Gigant znów oddał cios. Łowca szybkim przewrotem w przód kolejny raz uniknął śmiertelnego ataku. Uderzenie było na tyle mocne, że wybiło dziurę w skale. Do środka wpadło światło księżyca. Szczelina była jednak zbyt mała, żeby się w niej zmieścić. Rozwścieczony gigant ruszył w kierunku łowcy, wymachując swoimi grubymi łapskami. Był zbyt wolny, by dosięgnąć Reyemsa, jednak jeden celny strzał, równał się natychmiastowej śmierci. Anthon powoli opadał z sił. Przeszło mu nawet przez myśl, że to tutaj kończy się jego wędrówka. Nie mając nic do stracenia ostatni raz uniknął ciosu i rozpędzony wpadł na ścianę, w której przed momentem gard wyrył otwór. Udało mu się przebić na drugą stronę, kosztem dosyć poważnej rany na plecach. Spadał ze stromego urwiska, co chwilę obijając się o skały. Uderzenia były na tyle bolesne, że w pewnym momencie stracił przytomność. Jego ciało bezwładnie pokonało jeszcze spory kawałek i wpadło do morza.
Przeżył. Ocknął się, powoli otwierając oczy. Było już koło południa. Słońce stało w najwyższym punkcie nieboskłonu. Zorientował się, że ma na sobie mnóstwo opatrunków. Był prawie nagi. Powoli rozpoczął oględziny terenu. Okazało się, że leżał na niewielkim, rybackim pomoście. Przekręcił się na brzuch. W oddali zobaczył małą chatkę i krzątającą się obok niej kobietę. Podejmując próbę podniesienia się z ziemi, kolejny raz zasłabł i stracił przytomność. Gdy się ocknął, słońce chowało się już za drzewami. Tym razem kobieta siedziała obok niego na pomoście.
- Gdzie ja jestem? Co się stało… - wypowiedział powoli.
- Oszczędzaj siły młodzieńcze. Porozmawiamy jutro – odparła kobieta.
Pomogła mu wstać i zaprowadziła go do chaty. Tam czekało na niego posłanie. Wycieńczony łowca w momencie zasnął. Nazajutrz zbudziły go hałasy, dobiegające gdzieś zza okna. Podniósł się już o własnych siłach. Na krześle leżały jego ubrania, oraz torba. Ból jeszcze mu doskwierał, szczególnie na plecach. Gdy już doprowadził się do porządku wyszedł przed chatę.
- Widzę, że jegomość ma się już lepiej. To dobrze. Zaraz zrobię coś do jedzenia.
Reyems nie wiedział, co powiedzieć. Dostosował się jednak do wskazówek kobiety.
- Dziękuję ci za pomoc, nieznajoma. Jestem Anthon.
- Agatha, miło cię poznać, młodzieńcze.
Wrócili do chaty. Łowca zasiadł przy stole, a kobieta zaserwowała mu duży kawałek ryby z chlebem. Zjadł wszystko, nie zamieniając z nią ani jednego słowa. Jeszcze bardziej wróciły mu siły.
- Masz szczęście, że żyjesz, panie Anthonie. Już chciałam cię grzebać, jednak jakimś cudem twoje serce jeszcze biło. Skąd się w ogóle tu wziąłeś?
- Podróżowałem szlakiem przez góry. Zawalił się pode mną grunt i spadłem po skałach do morza. Więcej nie jestem sobie w stanie przypomnieć… - skłamał Anthon.
- Nie wyglądasz mi na kupca… Mi możesz powiedzieć prawdę. Co taka stara kobieta jak ja może ci zrobić…
- Nie mam powodu, żeby kłamać, droga pani.
- Nie? W takim razie wyjaśnij mi, co w twojej torbie robiły te papiery?
Rzuciła mu na stół zamoknięte dokumenty, które zabrał bez pytania ze skrytki bibliotekarza.
- Dostałem je w Aldor. Nie miałem okazji jeszcze się z nimi zapoznać. Całe szczęście, że coś ocalało – kłamał dalej Anthon.
- Ach dostałeś powiadasz?
Po tych słowach kobieta wstała i zniknęła w drugim pokoju. Reyems zaczął przyglądać się dokumentom. Wróciła trzymając wycelowaną w niego, nabitą kuszę.
- A może teraz zechcesz mówić, coś ty za jeden?!
- Mówiłem już… Jestem Anthon, Anthon Reyems, myśliwy.
- To akurat mnie nie interesuje. Gadaj skąd masz te papiery!
- Spokojnie… były w skrytce, w domu bibliotekarza z Aldor. Miałem zabrać stamtąd tylko klucz do biblioteki, jednak uznałem, że to też może się przydać.
- Czyli jesteś złodziejem?! – denerwowała się coraz bardziej Agatha.
- Owszem i przeciwnie. Klucz pozwoliła mi zabrać jego siostrzenica. Taka rudowłosa dziewczyna.
Kobieta zbledła. Opuściła kuszę i usiadła do stołu.
- Moja Elizabeth. Moja kochana Lizy. Ona żyje. Naprawdę ją widziałeś?
- Nie kłamię, pani Agatho.
- Co nie zmienia faktu, żeś złodziej!
Kolejny raz wycelowała w Anthona.
- Po co Ci te papiery?
- Nie wiem nawet co w nich jest…
- Między innymi akt własności tej chatki, razem ze wszystkimi innymi inwestycjami mojego brata!
- Brata? – zdziwił się Anthon. – Ta twoja rudowłosa twierdziła, że bibliotekarz to jej jedyny opiekun. Skoro jesteś jego siostrą, to… Zaraz! Jesteś jej matką?!
Kobieta tym razem odłożyła kuszę na drewnianą półkę.
- Już nie jestem jej matką. Przynajmniej ona tak uważa. Gdy była mała, nie chciałam jej, źle ją traktowałam. Uciekła ode mnie. Teraz tego żałuję, ale jest już za późno na to, by mi wybaczyła.
Anthon znów nie wiedział, co powiedzieć. Pocieszanie nie było jego mocną stroną. Kobieta sięgnęła po butelkę trunku i za jednym zamachem wypiła prawie cały. Była załamana.
- Muszę cię o coś zapytać. Nie widziałaś przypadkiem, żeby przechodził tędy wysoki mężczyzna? Nie był naturalnych rozmiarów. Szeroki, umięśniony, dłuższe włosy, broda.
- Owszem, pytał mnie o drogę na wschód. Był z nim jeszcze taki całkiem podobny do niego. Wyglądali całkiem jak bracia. To twoi kamraci?
- Kiedy tu byli?! – podniósł głos Anthon, wstając z krzesła.
- Chwilę przed tym, jak zabrałam cię do chaty.
- Cholera! Czyli są ponad połowę dnia przede mną! Gdzie się skierowali?
- To chyba jednak nie twoi towarzysze…
- Pewnie, że nie! Działam sam i tylko sam! – mówił coraz głośniej łowca. – To gdzie poszli?
- Wychodzi na to, że kierowali się w kierunku Gamroth.
Reyems przypomniał sobie, jak wuj opowiadał mu o tej krainie. Nigdy nie gościł na tych terenach. To właśnie tam najczęściej rozgrywały się bitwy między prowincjami. Lokacja ta była więc ogromnym polem z pozostałościami po starciach. Krążyły słuchy, że druidzi z Warosh przejęli tam kontrolę, tworząc liczne armie ożywieńców i innych stworzeń. Nie było to więc przyjazne miejsce.
- Ruszam natychmiast! – oznajmił Anthon.
- Naprawdę chcesz ruszyć do Gamroth bez broni? – zdziwiła się kobieta.
- Znajdę coś po drodze…
- Mógłbyś wziąć mój stary łuk. Może nie mam za wiele strzał, ale zawsze lepsze to, niż nic.
- Po co komuś takiemu jak ty łuk?
- Nie patrz tak na mnie… Nie zawsze byłam starą kobietą, mieszkającą w chacie za miastem. Też kiedyś goniłam po lasach.
Agatha ponownie zniknęła w drugim pokoju. Rzeczywiście wróciła z prostym łukiem i kołczanem. Anthon przyjął prezent, jednak nie uznał, że trzeba jej podziękować.
- Bywaj zatem.
Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. Gdy je otworzył, doznał szoku. W drzwiach stała rudowłosa kobieta, trzymająca dziennik poszukiwacza skarbów.
- Tego szukasz?!
Reyems nie zdążył wypowiedzieć żadnego słowa. Kolejny raz, podczas spotkania z nią, otrzymał solidny cios w twarz. Tym razem aż potknął się o własne nogi i runął na ziemię.
- Lizy, kochanie! Wróciłaś!
- Odpuść… Nie jesteś już moją matką. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Przyszłam do niego. No już, wstawaj!
Reyems podniósł się z ziemi. Rudowłosa powtórzyła uderzenie.
- Powiesz wreszcie o co ci chodzi?! – zdenerwował się Anthon.
- Polowanie tak? Właśnie widzę! Gadaj, co wiesz!
- Nic nie wiem… Nie zdążyłem go nawet dokładnie przejrzeć. Ukradł go ten skurwiel, co podawał się za bibliotekarza.
- Coś mi mówi, że jesteś jednym z nich. Gdzie masz symbol?! Na ramieniu? Plecach?
- Jaki symbol? Co ty wygadujesz.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Gdzie ta słynna litera „W” ?
- Mam się rozebrać? – roześmiał się Anthon. – Może razem się rozbierzmy? Na pewno będzie ciekawiej.
Już trzeci raz tamtego dnia zarobił po twarzy. Rudowłosa naprawdę mocno biła.
- Żartowałem, paniusiu. Po co te nerwy?
- Nie ma żadnych symboli, Lizy. Sprawdzałam.
Dziewczyna krzywo spojrzała na Agathę.
- Chyba nie chce wiedzieć… I nie nazywaj mnie tak, proszę.
Łowca doszedł do siebie.
- Wyjdźmy przed chatę, wszystko ci opowiem. Tylko skończ z tym biciem.
- Sam się prosisz, chłoptasiu.
- Z tym też byś mogła skończyć. Sama pewnie nie jesteś starsza ode mnie.
Kobieta przemilczała wypowiedź Anthona. Wyszli przed chatę i skierowali się w stronę pomostu.
- To właśnie tutaj wyrzuciło mnie morze. Wyruszyłem z tą bandą idiotów, goniąc tego podpalacza. Miałem nadzieję, że to właśnie on ma ten dziennik.
- To jak niby znalazłeś się w morzu?
- Stoczyliśmy walkę z górskim gardem. Niestety chyba tylko ja przeżyłem.
- Czyli mówisz prawdę… Wyobraź sobie, że jeden ze strażników to przeżył. Nie wiem jakim cudem, ale wrócił do miasta. Był tak wycieńczony, że pierwsze zdanie wypowiedział dopiero, jak przynieśli mu bukłak z wodą. Jego wersja mniej więcej pokrywa się z twoją. Wspominał coś, że jego kamratów przysypała sterta głazów.
- Dokładnie tak było. Zostałem z Fernanem w środku. Niestety miał mniej szczęścia niż ja. Przebiłem się przez skalną powłokę i obijając się o skały straciłem przytomność. Pewnie właśnie wtedy wpadłem do wody.
- Może rzeczywiście zbyt pochopnie cię oceniłam…
- Chwila… To skąd w takim razie masz dziennik?
- W momencie, jak Hernan skupił się na pościgu za tym, co opuścił północną bramę, drugi wymknął się wschodnią. Obserwowałam wyjście z miasta od momentu paniki związanej z pożarem. Pasował opisem do tego oszusta. Ruszyłam więc za nim.
- Dalej nie wiem, jak zdobyłaś ten dziennik…
- Nie pytaj… Kawałek za miastem ten półgłówek zrzucił z siebie wszystkie ubrania, razem z torbą i poszedł ubrać swoją, schowaną gdzieś zbroję. Znalazł też czas na to, żeby się odlać.
- Miałaś chwilę, żeby zabrać mu dziennik. Sprytnie. Nie zorientował się, że brakuje mu czegoś?
- Załatwiłam go jego własnym pomysłem. Podmieniłam książki. Ten kretyn nawet zajrzał do torby, po czym zarzucił ją na ramię i ruszył.
- Coś jeszcze mi się nie zgadza… Skąd w ogóle wiedziałaś, że on ma jakąś książkę?
- Podsłuchałam twoją rozmowę z generałem. Sprytnie odwiodłeś go od tego, że jednak coś ze zbiorów bibliotecznych przetrwało. Połączyłam to z twoją historią o podmienionej książce i już wiedziałam o co chodzi.
- Nieźle, jak na kobietę – pochwalił łowca.
- A więc szukasz kryształów... Nawet nie wiesz, ile razy słuchałam historii związanych z tą tematyką. Mój wuj również się tym interesował. Chociaż dla mnie, to tylko bajki dla dzieci na dobranoc.
- Bajki? W takim razie po co im był ten dziennik?
- Nie wiem… Ten jeden był z Warosh. Widziałam tatuaż na jego plecach. Oni zawsze coś knują…
- Mogłem się tego domyślić… Na szczęście się postarałaś. A teraz jeśli łaska, poproszę o dziennik.
- Wolnego sobie, chłoptasiu… Myślisz, że tak po prostu Ci go oddam? Najpierw coś dla mnie zrobisz.
- Nie jestem najemnikiem, jeśli o to ci chodzi. Pracuję sam.
- W takim razie możesz zapomnieć o dzienniku.
Łowca wiedział, że go potrzebuje. Mógł zawierać cenne wskazówki, dotyczące jego poszukiwań. Musiał więc przystać na propozycję rudowłosej.
- Dobrze więc, w czym rzecz?
- Pomóż mi odszukać tego półgłówka. Sama mogę nie dać mu rady, a chcę wyciągnąć z niego jak najwięcej. Zapewne coś wie, o śmierci mojego wuja.
- To może być trochę trudne… Są co najmniej pół dnia drogi przed nami.
- Skąd niby to wiesz?
- Twoja matka wskazała im drogę do Gamroth… Jeśli już tam dotarli, to za dużo z nich nie wyciągniemy. Są wśród swoich…
- Zaraz… Oni?
- Najwidoczniej temu drugiemu udało się przeprawić przez górski szlak.
- Tym bardziej idziesz ze mną. No już, ruszamy.
Łowca niechętnie podniósł się z ziemi. Tracił tylko czas. W głowie planował już jakiś podstęp. Nie była to jednak odpowiednia chwila. Ruszyli. Dziewczyna szła kawałek przed nim. Mógł się jej bardziej przyjrzeć. Miała na sobie zupełnie inny strój, niż ten w Aldor. Dopasowane spodnie idealnie na niej leżały. Buty sięgały jej niemal do kolan. Resztę ciała zakrywał długi, czarny płaszcz. Dzierżyła upięty przy pasie, niewielki miecz. Plecy zdobił solidnie wykonany łuk, oraz kołczan ze strzałami. Cały ten widok upiększały gęste, rude włosy. Nosiła też ze sobą skórzaną torbę, przewieszoną przez ramię.
- Możesz łaskawie dotrzymywać mi kroku? Dziwnie się czuję, jak idziesz za mną.
- Przynajmniej mam na co popatrzeć – roześmiał się łowca.
- Bardzo śmieszne… Skup się. To chyba tędy.
Z każdą chwilą otoczenie nieco się zmieniało. Drzewa i inne rośliny występowały już coraz rzadziej. Pogoda również ulegała metamorfozie. Gamroth było bowiem gołym pustkowiem.
- Myślałam, że jak na kogoś, kto szuka kryształów, będziesz lepiej zaopatrzony. Serio chcesz coś zdziałać tym łukiem domowej roboty?
- Tak się składa, Ruda, że straciłem wszystko wpadając do cholernego morza. Widzisz tu gdzieś jakichś rzemieślników?
- Dla ciebie Elizabeth, chłoptasiu.
- Dla Ciebie Anthon, rudzielcu.
- Znowu chcesz dostać po pysku?
- Spróbuj… To nigdy nie dogonimy tych twoich półgłówków.
Lizy stanęła w bezruchu.
- Chyba już nie musimy ich gonić. Patrz…
W oddali dostrzegli dwie, dosyć masywne postacie. Szybko zeszli z traktu i schowali się za pagórkiem.
- Myślisz, że to oni? – spytał łowca.
- A kto normalny przeprawia się przez Gamroth? Chyba się zorientował, że nosił przy sobie nie to co trzeba.
- Cicho, idą!
Mężczyźni rzeczywiście byli do siebie bardzo podobni. Anthon rozpoznał jednego z nich.
- To ten skurwysyn… Bibliotekarz pieprzony…
- Nie mam wątpliwości. To oni.
- Jaki masz więc plan, panno Elizabeth?
- Żadnego.
Po tych słowach wstała i ruszyła w ich kierunku.
- Ej, dupku! Tego szukasz?
- Idiotka no… - pomyślał łowca, siedząc dalej schowany za pagórkiem.
Byli o wiele więksi od niej. Ich wygląd wskazywał na północne pochodzenie. Sporo takich pełniło służbę, jako najemnicy Warosh. Na plecach mieli tarcze. Reyems dostrzegł również ogromne topory.
- Ty Gariss patrz, dziwka! – ucieszył się jeden z nich.
- Nie no, dziwki się tak nie ubierają. Coś ty za jedna?
- Czyżbyś coś zgubił, tępaku?
- Chwila… To nasz dziennik! Więc to twoja sprawka.
- A nie mówiłem, że dziwka – wtrącił znów kompan.
- Przymknij się Kelen! Nie musimy iść dalej. Ma to, po co wracamy.
- Gadaj co wiesz o śmierci bibliotekarza! – krzyknęła Lizy.
- No tak… Martin, kochany Martin. Widzisz, twój Martin nie bardzo chciał nam użyczyć swoich książek. Nie był też za bardzo rozmowny. Posadziliśmy go wygodnie na krześle, jednak dalej milczał. No i tak wyszło, że teraz to już nic nie powie – roześmiał się Gariss.
- Więc przyznajesz się do tych tortur?!
- Skąd… Ja tylko poderżnąłem mu gardło. Mój brat zajął się resztą. Co za różnica… Kelen! Zabierz jej dziennik.
- Z przyjemnością, bracie.
Najemnik ruszył w kierunku dziewczyny. Zdenerwowana Lizy dobyła łuku i wypuściła jedną, celną strzałę. Napastnik oberwał w ramię, jednak niezbyt zrobiło to na nim wrażenie.
- Widziałeś Gariss… Próbuje walczyć – roześmiał się, wyciągając wbity w siebie pocisk.
- Pośpiesz się. Czekają na nas.
Ruda stała nieruchomo. Nie zdążyła wyprowadzić kolejnego strzału. Kelen zamachnął się i praktycznie zdmuchnął ją z ziemi, jednym ruchem ręką. Dziewczyna upadła. Postawił stopę na jej tułowiu.
- Zabieraj to, śmieciu! – wyrywała się kobieta.
- Wezmę to, jeśli pozwolisz.
Najemnik schylił się, by podnieść dziennik. Kolejny raz co ukłuło go w skórę. Strzała wbiła mu się w plecy. Gariss wyciągnął broń.
- Kto tu jest!? Pokaż się! – krzyknął.
Rozglądał się po otoczeniu, jednak nikogo nie widział. Wyleciała kolejna. Tym razem przeszła nieco obok Kelena.
- To pułapka! – krzyknął najemnik.
Gariss złapał dziennik i ruszył do ucieczki. Brat odpuścił sobie dziewczynę i podążył za nim. Kolejny strzał ranił go w nogę, powodując upadek. Towarzysz nawet nie obejrzał się za nim. Reyems wyłonił się zza pagórka i pobiegł za uciekinierem. Ścigał go, jednak na marne. Przeciwnik przekroczył granicę Gamroth i jego postać zniknęła we mgle. Dziennik przepadł. Przyszło mu jednak na myśl, że towarzysz złodzieja może coś wiedzieć. Wystarczyło dowiedzieć się, dokąd zmierzali. Szybkim tempem wrócił na miejsce starcia. Lizy siedziała na ziemi i obcierała swój miecz o podłoże.
- Coś ty zrobiła?!
- To, co należało zrobić. Zemściłam się. Szkoda, że ten drugi zwiał…
Kelen leżał bez ruchu. Na jego ciele dostrzegł liczne rany od miecza. Dziewczyna dosłownie go podziurawiła.
- Gratuluję! Zwiał z dziennikiem. Co ci odbiło, żeby wychodzić na nich sama?!
- Jak to sama? Przecież cały czas tam byłeś. Pomogłeś.
- Ale nie kosztem straty dziennika! Cholera! Powiedział coś?!
- Klął się na Warosh, że moja głowa zawiśnie w ich twierdzy, w Skalathan.
- Czyli mogłem dalej za nim biec… Tylko straciłem czas, wracając tutaj! Wszystko przez twoją pieprzoną zemstę!
- No już, nie płacz… Przecież to tylko cholerne kryształy… Bajki dla dzieci…
- Te bajki właśnie znikają w głębinach Gamroth, rudzielcu. Wracam tam.
- Właśnie pokazujesz, że jesteś niewiele mądrzejszy od tych dwóch. Nie słyszało się historii o tej prowincji?
- A wyobraź sobie, że słyszało. Nie potrzeba mi przestróg od jakiejś impulsywnej wariatki.
- Dobrze więc… Jak już zabijesz szkieleta strzałą z łuku, to wróć się pochwalić.
Anthon zastanowił się przez moment. Nie przyznał się jednak, że Lizy miała trochę racji w tym co mówi.
- Idę z tobą. I tak nie mam po co wracać do Aldor. Może znajdę tego drugiego. Z chęcią zorganizuję mu spotkanie z bratem.
- Chyba oszalałaś. Działam sam, to po pierwsze. Po drugie sprawiasz kłopoty, nie małe z resztą.
- Chcesz, czy nie, pójdę za tobą.
Anthon skorzystał z propozycji. Jej miecz zdecydowanie mógł się przydać. Ruda podniosła się z ziemi i ruszyła przed siebie.
- Idziesz? Czy dalej masz wątpliwości?
Reyems przemilczał, oglądając się znów za nią. Przez jakiś czas dręczyły go myśli, że jest to sprzeczne z jego zasadami. Działał jednak na własną rękę i nie zamierzał więcej nadstawiać karku. Zrobiło się nieco chłodniej. Minęli granicę i zniknęli we mgle.