Music

wtorek, 25 kwietnia 2017

Rozdział 2: Miasto portowe



Rozdział 2

Miasto portowe

Pogoda nad Burver zdecydowanie dopisywała. Nie był to zbyt częsty widok. Miasto przybrało charakter opuszczonego, do tego stopnia, że nawet natura nie chciała mieć z tym miejscem nic wspólnego. Mrok odszedł wraz z zabiciem wampirzycy. Nie było jednak wiadomo, na jak długo. Cmentarz idealnie nadawał się na dom dla jakiegoś zbłąkanego stworzenia, więc kwestią czasu było, aż znów zagości tu ciemność.
Anthon zabrał się za poszukiwanie wyjścia. Ruszył ścieżką tam, gdzie jeszcze go nie było. Wciąż zastanawiał się, czy postąpił dobrze, traktując tak Synthię. Szybko jednak rozwiał te myśli, stwierdzając, że było to słuszne. Darowując jej życie, zaryzykowałby swoim. Nie mógł sobie na to pozwolić. Był zapatrzonym w siebie młodzieńcem.
Pozostawanie nierozpoznawalnym było najważniejszym aspektem w jego życiu. Imię jego - Anthon, używane wyłącznie w celu ukrycia tożsamości. Fałszywe dane dawały mu sporą przewagę. Na głowę często narzucał kaptur, lecz zdarzały się momenty, kiedy musiał z niego zrezygnować. Pokazywał wtedy światu swoją, wręcz jeszcze dziecięcą twarz. Oczy mieniły się mocną, zieloną barwą, włosy zaś kruczoczarne. Nie należał on do wysokich, ani też do niskich. Był to przeciętnej postury chłopak o dosyć różnych poglądach. Przez wielu uważany za zwykłego gówniarza, machającego sztyletami na pokaz. Pozory myliły. Dzięki wieloletniej nauce stał się doskonałym wojownikiem o rzadko spotykanych umiejętnościach, a miał zaledwie dwadzieścia jeden lat. Charakter był jego mocną stroną. Doskonale radził sobie w trudnych momentach i szybko podejmował decyzje, co prawda zawsze w taki sposób, żeby były mu jak najbardziej na rękę. Nie stał po żadnej stronie. Patrząc na czasy, w jakich przyszło mu żyć, wolał nie przywiązywać się ani do jednej, ani do drugiej. Był typem samotnika. Nie nawiązywał znajomości, głównie ze względu na brak zaufania do ludzi. Synthia nie była pierwszym przypadkiem, w którym postąpił w taki właśnie sposób. Stał się człowiekiem bez honoru. Wykorzystywał spryt do tego, by zwyciężać, często podle. Hańbił tym samym szkołę, w której go wychowano. Nie było mu dane poznać rodziców. O ich śmierci powiedział mu mistrz, który opiekował się nim od drugiego roku życia. To właśnie jego nazywał wujkiem. Zastępował mu ojca. Jako mały chłopiec prezentował doskonałą postawę. Rósł na przyzwoitego mężczyznę. Pewne wydarzenie sprawiło jednak, że całkowicie zmienił pogląd. Od tamtej pory odtrącił wszelkie dobre maniery, jakich go nauczono. Kierował się wyłącznie własnym przekonaniem co do tego, czy coś jest dobre, czy też nie. Prawo go nie obowiązywało, a przynajmniej tak uważał. Ktokolwiek próbował go podporządkować swoim oczekiwaniom, w najlepszym wypadku pozostawał zignorowany.

Zaplątany we własnych myślach młodzieniec przystanął na moment, by móc bardziej skupić się na poszukiwaniu wyjścia. Rozejrzał się po okolicy. Dosyć szybko dostrzegł w oddali bramę. Siły natury w doskonały sposób przysłoniły to, co teoretycznie miał zaraz pod nosem. Gdyby nie mgła, jego podróż skróciłaby się co najmniej o połowę tego czasu. Bez wahania dotarł na miejsce. Tym razem wrota otworzyły się pod naporem jego siły. Znalazł się po drugiej stronie. Kolejnym elementem horyzontu był las, jeden z większych w Atray. Nazywano go Puszczą Dwóch Krain. Swoją powierzchnią nachodził zarówno na Athangarth, jak i na Vervath. To właśnie do tej drugiej prowincji zmierzał Anthon. Obejście lasu od którejś ze stron nie miało zbytnio sensu. Jego podróż znacznie by się wydłużyła. Wybrał trasę przez gęsty labirynt drzew. Nie liczył na ścieżki czy drogowskazy. Zdał się wyłącznie na znajomość terenu i położenia. W głębi tej ogromnej puszczy miał okazję kilka razy nocować. Był tam stary domek myśliwych, zbudowany kilkanaście stóp nad ziemią. Młody łowca miał spore doświadczenie, jeśli chodziło o spędzanie nocy w czymś „opuszczonym”. Nie liczyła się dla niego wygoda, ale wyłącznie regeneracja i zbieranie sił na dalszą drogę. Nigdy też nie chciał osiąść w jednym miejscu. Odkąd opuścił mury swojej szkoły, jego życie było jedną, wielką podróżą.
Wkroczył w puszczę. Już po chwili za plecami miał wyłącznie drzewa. Cmentarz zniknął z pola widzenia. Słońce powoli zmierzało w stronę zachodu. Dopóki mógł obserwować jego wędrówkę przez gęste pokłady liści, to dokładnie wiedział, w którym kierunku ma zmierzać. Rozplanował podróż. Nie chciał ryzykować wędrówki nocą, więc jak najszybciej postanowił udać się do starego domku. Znajdował się on całkiem niedaleko. Chatkę zbudowano, wykorzystując dwa solidne, grube pnie tamtejszych gigantów. To one podtrzymywały całą konstrukcję, która zaś przez liczne zmiany pogodowe, coraz mniej nadawała się do użytku. Do środka dostał się dzięki powbijanym w drzewo kawałkom desek, które robiły za drabinę. Gdy znalazł się wewnątrz, rozejrzał się po malutkim pokoiku. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Oprócz posłania wykonanego z liści i słomy, stolika i skrytki na prowiant, nie było tam nic. Nie przeszkadzała mu jednak taka skromność. Ze swojej płóciennej torby wyjął kawałek surowego mięsa oraz bukłak z wodą. Nie zaspokoił w pełni głodu, ale przed spaniem taka porcja zdecydowanie wystarczała. Sztylety położył na stole. Na koniec zaczerpnął wody z manierki i ułożył  się do spania. Zawsze w takich momentach zbyt dużo rozmyślał. Wychodził poza granice teraźniejszości i mącił sobie w głowie przyszłością, której tak naprawdę nie znał. W końcu udało mu się zasnąć. Następnego dnia obudził się zalany potem. Od kilku nocy miewał niepokojące sny, których nie był w stanie zrozumieć. Wyobraźnia serwowała mu jego najgorsze lęki i przeżycia. Wstawał zdezorientowany, co znacznie osłabiało jego psychikę i koncentrację. Tamtego poranka udało mu się z tym uporać. Pozbierał swój ekwipunek i opuścił rozpadającą się chatkę. Zachmurzone niebo nie dopuszczało tym razem promieni słońca. Anthon na szczęście dobrze wiedział, gdzie znajduje się północ. Celem było Aldor. Nie ociągając się, wyruszył. Puszcza za dnia nie była niebezpiecznym miejscem. Wręcz przeciwnie, mógł słuchać głosów przyrody, których szczerze mówiąc nie znosił. Głównie irytowało go świergotanie ptaków o świcie. Mimo niezadowolenia otoczeniem, brnął przed siebie.
Po przejściu dosyć sporego kawału drogi, trafił na ścieżkę. Zmierzała ona wprost do miasta portowego, którego nie ujrzał jednak jeszcze na horyzoncie. Połowę dnia miał za sobą. Idąc szlakiem, natknął się na wóz, zaprzężony w konie. Wyraźnie oznaczało to czyjąś obecność. Zaniepokoił go jednak rozrzucony towar, który na pewno celowo się tam nie znalazł. Długo nie musiał czekać na odpowiedzi. Zza powozu wyłonił się mężczyzna.
- Zgubiłeś się, mały ? – zapytał, rzucając w stronę Anthona szyderczy uśmiech.
- Nie powinno Cię to interesować – odparł łowca.
- Hej Greg ! Słyszałeś ? Cwaniaczek nam się trafił. Chodź no tutaj na moment !
Po tych słowach wyłonił się kolejny mężczyzna, ubrany praktycznie tak samo, jak jego towarzysz.
- To nasz szczęśliwy dzień Brego. Szef się ucieszy ! Zaraz do ciebie dołączę. Jeszcze nie skończyłem z tą tutaj.
Odwrócił się i zniknął za wozem. Zaciekawiony Anthon zmienił położenie, by móc bardziej przyjrzeć się, co planują. Dostrzegł leżącą na ziemi kobietę i pastwiącego się nad nią Grega. Nie miał dla niej litości. Każde kolejne kopnięcie odczuwała boleśniej.
- I na co się gapisz ?! – krzyknął Greg, przerywając na chwilę.
- Będę patrzył, na co mam ochotę. Nic ci do tego, śmieciu.
- No nie wierzę ! Brego słyszałeś ? Ktoś tu się prosi o porządny wpierdol. Nauczmy tego szczeniaka manier !
Pierwszy z nich wyciągnął drewnianą pałkę i bez wahania ruszył na łowcę. Widać było, że posługiwał się nią nieudolnie. Anthon unikał niemal każdego ciosu, pochylając jedynie swoje ciało w różnych kierunkach. Gdy jego cierpliwość sięgnęła kresu, walczący z nim osiłek otrzymał solidny cios pięścią w twarz. Krew spłynęła mu po wardze.
- Greg do cholery ! Zostaw tą dziwkę i pomóż mi ! – krzyknął zdenerwowany.
Towarzysz odpowiedział na wezwanie i również dobył drewnianej pałki. Taka broń kategoryzowała ich do zwykłych rzezimieszków, czyhających w lasach na bezbronnych ludzi. Utrzymywali się głównie z grabieży. Nie potrafili zbytnio walczyć. Zastraszanie było ich największym atutem. Łowca nie przejął się jednak groźbami, kierowanymi w jego stronę. W starciu dwóch na jednego zmuszony był jednak skorzystać ze swojej broni. Przeciwnicy bez przerwy nacierali na niego, wymachując swoim orężem na prawo i lewo.
- Odstąpcie, póki jeszcze mam dobre chęci – rzekł Anthon.
- Nie boimy się ciebie, dzieciaku – odparł mu jeden z nich.
- Jak tam chcecie… Śpieszy mi się… Załatwmy to szybko.
W błyskawicznym tempie dobył sztyletów. Pierwszy cios padł w Grega. Cięcie w nogi powaliło go na kolana. Zdezorientowany Brego nie zdążył zareagować. Nim zdołał cokolwiek zrobić, Anthon doskoczył do niego i jednym, szybkim ruchem, wbił ostrze w brzuch. Jedyne co bandyta poczuł kilka chwil później, to czyjąś obecność za plecami. Zaraz potem łowca poderżnął mu gardło. Ciało upadło bezwładnie na ziemię.
- Spokojnie, chłopcze. Jakoś się przecież dogadamy ! – jęknął głośno Greg.
Anthon nic nie powiedział. Przechodząc obok swojego przeciwnika, złapał go za głowę i jednym, szybkim ruchem przetrącił mu kark.
- Zawsze to samo… Nigdy się nie nauczycie… - wydusił, otrzepując swoje ubranie.
Kobieta zebrała się z ziemi. Nie wyglądała zbyt dobrze. Miała posiniaczoną i poranioną twarz. Cały czas trzymała się za brzuch.
- Dz..dz..dziękuję ci za pomoc nieznajomy – wyjąkała niepewnie.
- Nie zrobiłem tego dla ciebie… Po prostu nie lubię, jak ktoś zakłóca mój spokój – odparł oburzony młodzieniec.
- Próbowali zabrać mi wszystko. Straciłabym nie tylko mieszek ze złotem, ale również cały towar, jaki wiozę do Aldor. Jesteś dobrym człowiekiem, młodzieńcze.
Anthon nic nie odpowiedział. Podszedł kolejno do każdego z poległych już osiłków i przeszukał ich dobytek. Jeden z nich rzeczywiście miał mieszek, o którym wspominała kobieta. Poznał go po solidnym wykonaniu i naszytych ozdobach. Od razu było widać, że kradziony, szczególnie w łapach bandytów. Bez zastanowienia schował go do swojej płóciennej torby. Nie zamierzał zwracać go kobiecie. Właśnie takie zachowanie charakteryzowało go doskonale. Zanim zdążyła zapytać o swój dobytek, Anthon oddalił się, zmierzając w kierunku miasta portowego. Liczył, że nie spotka go już podobna sytuacja. W przeciągu dwóch dni zabił już trzy osoby, co było dosyć sporym wynikiem. Zwykle starał się unikać walki, by nie stwarzać sobie niepotrzebnych wrogów. Coraz bardziej czuł, że jego decyzje są zbyt impulsywne. Momentalnie jednak odbiegł od tych myśl, gdy zobaczył w oddali bramę Aldor, cel jego podróży. Było jeszcze jasno. Słońce powoli zmierzało na spoczynek, pokazując jedynie swój lekki blask przez zachmurzone niebo. Dotarł do wejścia. Na drodze stał mu jedynie strażnik, pilnujący przyjezdnych i tych co opuszczali miasto.
- Stać ! Czego tu ?! – powiedział stanowczo.
- W czym problem ? – zapytał Anthon.
- Nie myśl sobie, chłopcze, że wpuszczamy do Aldor byle kogo. Albo podasz mi jakiś sensowny powód, dla którego tu przybyłeś, albo w tył zwrot i wypieprzaj skąd przyszedłeś. Kim ty w ogóle jesteś ? Haha.. niezła ta twoja pelerynka. Zgubiłeś się ?
Łowca zacisnął pięść. Wiedział jednak, że interwencja będzie tragiczna w skutkach.
- Nazywam się Anthon Reyems, nie jestem żadnym chłopcem, tylko myśliwym. Poluję w tutejszej puszczy. Przybywam, by uzupełnić zapasy wody i prowiantu.
- Myśliwy powiadasz… Na moje oko nie wyglądasz mi nawet na zbieracza grzybów.. – naśmiewał się dalej strażnik.
- To tym bardziej nie jestem zagrożeniem dla miasta, nie uważasz baranie ? – skontrował Reyems.
- Zważ na słowa smarkaczu ! Stajesz przed Fernanem II, synem Branca !
- Tak tak… chwała Ci o Fermasie... czy jak Ci tam na imię... nie ważne. Jeśli nie jestem zagrożeniem, to po prostu zejdź mi z drogi i miejmy to już za sobą.
- Przechodź i nie zawracaj mi już głowy ! Mam Cię na oku ! – odparł strażnik.
Po tych słowach młody Reyems minął go i wkroczył za bramę. Odetchnął z ulgą. Udało mu się powstrzymać nerwy. Przybył tu w poszukiwaniu wskazówek dotyczących boskich kryształów. Stare księgi zawierały takowe informacje, lecz często traktowano je jako nic nie znaczące legendy i bajki. Aldorska biblioteka należała do jednej z najbardziej wyposażonych w całym Atray. Anthon miał nadzieję odnaleźć tu coś, co pokieruje go we właściwym kierunku. Wejście w posiadanie chociaż jednego z kryształów, dawało mu przewagę nad Warosh. Biblioteka była już zamknięta o tej godzinie. Oznaczało to, że musiał poszukać noclegu. Postanowił spróbować w pierwszej gospodzie, jaką napotkał na głównej uliczce. „U cycatej Sary” brzmiało co najmniej, jak jakiś dom rozpusty. Po wejściu do środka napotkał typowe, karczmarskie warunki. Za barem krzątała się jakaś kobieta. Siedząca przy drewnianych stolikach mieszanka towarzyska, jak zwykle narzekała na panujące w Atray warunki, a kolejny kufel zamorskiego „Braterskiego” tylko podgrzewał atmosferę.
- Śmiało, śmiało ! Zapraszam ! – wykrzyknęła kobieta, rzucając spojrzenie w kierunku nowego gościa.
Anthon powędrował w jej kierunku. Długo nie musiał się zastanawiać, skąd wzięła się nazwa karczmy.
- Pani Sara jak się domyślam – oznajmił Reyems, próbując skupić się na kontakcie wzrokowym  z właścicielką.
- Owszem. Czego ci trzeba, chłopcze ?
- Anthon, dla jasności – odparł z podniesionym tonem poddenerwowany łowca.
Nie znosił, gdy nazywano go chłopcem. Z drugiej zaś strony sprawiał wrażenie niewinnego młodzieńca, więc jego prawdziwa tożsamość pozostawała nieznana.
- Poszukuję noclegu.
- W takim razie dobrze trafiłeś Anthonie. Chodź za mną – odpowiedziała Sara i chwytając swojego nowego gościa za rękę, powędrowała z nim na górę.
- Ten będzie idealny ! Proszę, proszę, śmiało, nie krępować się. Czuj się jak u siebie.
Zdezorientowany nieco łowca podziękował za miłe traktowanie i zaraz potem pozostał sam w pokoju. Nie czuł jeszcze zmęczenia. Ze swojej torby wyjął nabyty w lesie, zdobiony mieszek. Wysypał jego zawartość na łóżko. Skrywał on całkiem spore 36 srebrnych monet. W Atray posługiwano się trzema rodzajami takowych. Mniejszą walutą od tych, które posiadał były brązowe, wyższą zaś złote. Każda setka brązowych równała się jednej srebrnej, zaś setka srebrnych jednej złotej. Praktycznie w każdym mieście znajdował się lichwiarz, który zajmował się wymianą monet na wyższe i niższe nominały. Tacy to nie stronili również od wysokoprocentowych pożyczek, z czego głównie się utrzymywali. Anthon wszedł w posiadanie dosyć sporej sumy. Pieniądze wrzucił z powrotem do mieszka i opuścił swój pokój. Zszedł po schodach i udał się w stronę baru, za którym znów ujrzał Sarę. Usiadł na jednym z wysokich krzeseł, znajdujących się tuż przy szynkwasie.
- Kieliszek Mocnej Krasnoludzkiej i jedno Braterskie – wypowiedział powoli, wciąż nie mogąc złapać kontaktu wzrokowego z właścicielką.
- Razem trzy srebrne monety. Na zdrowie ! – odparła karczmarka.
Anthon wyciągnął z mieszka żądaną sumę, rzucił na stół i szybkim ruchem opróżnił podany przez nią kieliszek, zapijając go zamówionym wcześniej piwem. Zamorskie alkohole miały wielkie uznanie, dlatego tak często sprowadzano je do Atray. Wyrazisty smak sprawiał, że trunki szybko znikały z naczyń, w których je podawano.
Za młodzieńcem, przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn. Zaciekle dyskutowali o warunkach panujących w mieście. Jeden z nich uważał, że ludziom żyje się należycie i mają to, na co sami zapracują. Drugi zaś zasypywał go argumentami, wskazującymi na to, że się myli w swoich poglądach. Anthon zamówił jeszcze jedną kolejkę.
- Można się dosiąść ? – zapytał, kierując wzrok w stronę jednego z mężczyzn.
- Panie ! Z pustymi rękami to nie przejdzie. Odczep się.
- Saro ! Jeszcze dwa Braterskie dla tych panów. Ja płacę.
- No teraz to co innego, siadaj pan – odparł mężczyzna.
Młody łowca zasiadł do stolika.
- Anthon Reyems, miło poznać.
- Ja Filip – odpowiedział mężczyzna. – A to jest Cichy – wskazał na swojego towarzysza.
Rzeczywiście siedział po cichu, wpatrując się w pełny kufel trunku, który przed momentem podstawiła mu przed oczami Sara.
- Widzieliście jej… - zaczął Reyems.
- Nie kończ młody… - odparł jeden z nich.
- Cichy ? Skąd to przezwisko ?
- Cichy ! Powiedz mu.
Mężczyzna otrząsnął się.
- Co, co ? Ja ? Obecny.
- Tak, wiemy – odparł Filip. – Opowiedz naszemu dobroczyńcy skąd przydomek „Cichy”.
- No to bardzo proste przeca – podniósł głos Cichy. – Potrafię zabijać po cichu, niczym najlepsi z najlepszych. Jestem bezlitosnym postrachem tego miasta. Szkolili mnie sami Altanie !
Anthon aż zachłysnął się piwem.
- On tak poważnie ? – spytał Filipa.
- Gdy za dużo wypije, zawsze opowiada bajki, o jego rzekomych zleceniach. Z jego wcześniejszych historii wychodzi na to, że powinienem już nie żyć. Jak widzisz trzymam się całkiem dobrze. Znacznie lepiej, niż on w tym momencie – odparł, rzucając spojrzenie w stronę swojego kamrata.
Cichy rzeczywiście wyglądał już na nieco zmęczonego. Każdy kolejny łyk złotego trunku przychodził mu ciężej.
- Co więc sprowadza nową twarz do Aldor ? – zapytał Filip.
- Biblioteka, a konkretnie coś, o zwierzynie zamieszkującej te tereny. Jestem myśliwym. – skłamał Anthon.
- Wygląda na to, że dobrze trafiłeś. Nie ty jeden zresztą. Ta biblioteka, to jedyny cel dla przybywających z innych prowincji. – odparł mężczyzna. – No i jest jeszcze targ na przystani. W innych przypadkach nie masz tu czego szukać.
Był wyraźnie załamany tym co powiedział.
-Żesz kurw… – dodał jeszcze, uderzając pięścią w stół.
- No i napić się można ! – krzyknął Cichy, podnosząc się na moment.
Anthon złapał za kufel.
- Pewnie, przyjacielu ! Twoje zdrowie ! Obyś nigdy nie stracił wiary w to miasto.
Wznieśli toast, oczywiście oprócz Cichego, dla którego zdanie, jakie przed momentem rzucił, było ostatnim tamtego dnia. Wypili do dna.
- Saro, co z nim ? – spytał Filip. – Nie zamierzam go odstawiać do domu. Jego stara mnie zabije. Znowu go schlałem.
- Nic nowego… Zanieście go tam, gdzie zawsze.
Młody łowca podniósł się z krzesła.
- Ty z jednej, ja z drugiej.
Złapali Cichego i skierowali się w stronę schodów. Filip wiedział gdzie iść. Bywali tu praktycznie codziennie. Często ich stan pozwalał im dotrzeć wyłącznie na piętro. Mieszkali zaledwie dwie uliczki stąd, a mimo wszystko nocowali u Sary.
- Odstawmy go tutaj. Rano wróci do siebie.
- Ja również udam się na spoczynek – odparł Anthon.
- W takim razie bywaj Panie Reyems. Dobrej nocy i do zobaczenia !
Filip zbiegł na dół, obijając się o ściany. Łowca udał się do pokoju, który wcześniej wskazała mu właścicielka. Szybko zrzucił z siebie ubrania. Piwo dobrze robiło na sen. Tym razem zasnął bez większych problemów. Noc była chłodna. Aldor leżało w północnej części Atray, gdzie zdecydowanie przeważało zimno.
Nastał poranek. Anthon ubrał się i znów odruchowo otrzepał z nie wiadomo czego. Nie planował zostawać tu dłużej, więc pozbierał cały swój ekwipunek. Sara już szykowała karczmę do otwarcia. Znaleźli się i tacy, co od samego rana opróżniali kufle. Łowca szybko rozliczył się z właścicielką. Kolejny raz patrząc w wiadomy punkt, poddał się chwilowej hipnozie.
- Panie Anthonie, czy wszystko w porządku ? – zapytała Sara.
- Tak tak ! W jak najlepszym, Pani Saro – otrząsnął się łowca. – Dziękuję za pokój. Na mnie już pora.
Odwrócił się w stronę wyjścia, nieco onieśmielony, kręcąc głową z zachwytu.
- Zapraszam ponownie ! – krzyknęła jeszcze karczmarka.
Reyems wyszedł na główną uliczkę i skierował się w stronę portu. Biblioteka była jednym z najwyższych budynków w mieście, więc trudno było jej nie zauważyć. Znajdowała się na lekkim wzniesieniu. Szybko dostrzegł schody, dzięki którym dostał się do górnej dzielnicy Aldor. Poruszanie się po tej lokacji nie należało do trudnych zadań. Ulice były proste i przejrzyste. Dotarł do celu. Drzwi były jednak zamknięte, co nieco go zaniepokoiło. Zapukał. Nikt nie odpowiedział. Akurat przechodził tamtędy stary mężczyzna, który prawdopodobnie znał odpowiedzi. Wyglądał mu na mieszkańca tego miasta, a nie na wędrowca. Lekko poddenerwowany łowca doskoczył do niego.
- Ej dziadku ! – warknął niesympatycznie. – Dlaczego biblioteka jest jeszcze zamknięta ?!
- Cierpliwości, chłopcze – odparł starzec. – Martin zjawi się lada moment.
Niepotrzebnie podniósł sobie ciśnienie, kolejny raz słysząc, jak ktoś się do niego zwraca. Zignorował mężczyznę i usiadł na kamiennej ławce. Ktoś rzeczywiście po chwili się zjawił. W dłoniach dzierżył pęk kluczy i zmierzał w kierunku biblioteki. Anthon podniósł się i ruszył za nim.
- Ty jesteś Martin ?
Nie tak go sobie wyobrażał. Mężczyzna był może niewiele starszy od Anthona. Miał dłuższe, ciemne włosy i gęstą brodę. Był o wiele większy i szerszy niż Reyems.
- Eeee.. no ten tego.. Martin nie mógł przyjść – odparł. – Jestem jego wnukiem.
Zbliżył się do starych drzwi, umieścił klucz w zamku i przekręcił. Próbował pchnąć je do wewnątrz, jednak bezskutecznie. Zachowywał się, jakby pierwszy raz miał do czynienia z ich otwieraniem. W końcu zorientował się, że ogromne wrota należy pociągnąć do siebie. Anthon rozwiał wszelkie podejrzane myśli i wkroczył z nim do środka. Zależało mu na czasie.
- Rozejrzę się tu trochę. Gdy znajdę coś dla siebie, zgłoszę się.
Łowca ruszył w labirynt regałów. Nie dziwiło go, że o owych kryształach książek było całkiem sporo. Znajdowały się jednak w dziale starych legend, więc nikt ich poważnie nie traktował.
Minęło sporo czasu. Anthon upodobał sobie jedną z nich, gdzie według niego mogły znajdować się cenne wskazówki. Wrócił z nią do młodego bibliotekarza. Był to dziennik rzekomego poszukiwacza skarbów, w którym pisarz wielokrotnie wspominał o kryształach. Mężczyzna otworzył wielką księgę, po czym zamoczył pióro w kałamarzu.
- Nazwisko i imię poproszę.
- Reyems, Anthon.
- Pan.. Anthon.. Reyems – powtórzył raz jeszcze bibliotekarz, wpisując dane do wielkiego spisu. – Proszę chwileczkę poczekać.
Mężczyzna zniknął z pola widzenia. Łowca za ten czas krążył po wielkim holu i obmyślał plan dalszej wędrówki.
- Wybaczy Pan, że tak długo. Oto książka. Miłej lektury życzę.
Anthon bez zastanowienia włożył ją do płóciennej torby i opuścił bibliotekę. Nie tracił czasu na zastanowienia. Chciał jak najszybciej dowiedź się czegoś więcej z tego pamiętnika. Doskonałym do tego miejscem była gospoda. Postanowił spróbować jednak gdzie indziej niż poprzednio. Sara za bardzo rozpraszała go swoją kobiecością. Wrócił na główną uliczkę i ruszył nią w kierunku portu. Długo nie musiał szukać. Miasto nie stroniło od takich miejsc. Gospoda wyglądała niemal identycznie jak ta, w której było mu dane spędzić noc. Wybrał stolik w cichym zakątku, zaraz obok kominka. Nie chciał, aby mu przeszkadzano. Właścicielem tym razem był mężczyzna. Pracowały tam jednak służki, które obsługiwały za niego gości. On sam stał za szynkwasem i wypełniał naczynia zamorskimi trunkami. Zaraz po tym, jak łowca zajął miejsce, podeszła do niego jedna z dziewczyn.
- Witam w naszej karczmie. Coś podać ? – spytała, uśmiechając się.
- Jedno Braterskie poproszę.
- Zaproponuję również dzisiejszy specjał naszej kucharki. Gulasz z wilka. Przed momentem dowieźli z polowania.
Zbliżało się południe, więc nic nie stawało mu na drodze, by dobrze zjeść. Miał jeszcze sporo monet.
- Z chęcią spróbuję. Dziękuję – odparł Anthon.
Dziewczyna oddaliła się od stolika. Reyems sięgnął do płóciennej torby po książkę. Jej wygląd nie bardzo pasował mu do tej, którą sam przyniósł bibliotekarzowi z regału. Otworzył na pierwszej stronie. „Przewodnik po ziołach i eliksirach”…
- Ten kretyn przyniósł mi złą książkę – pomyślał łowca.
Postanowił wrócić tam zaraz po posiłku i wyjaśnić sprawę. W oczekiwaniu na zamówioną potrawę, zaczął kartkować strony. Nigdy nie interesował się alchemią, jednak dzięki takiemu przeglądaniu, czas szybciej mijał. Doczekał się strawy. Jadł w takim tempie, że nie zdążył ani poczuć wykwintnego smaku świeżego mięsa. Opróżnił misę, zostawił na stole kilka srebrnych monet i nie dopijając piwa opuścił karczmę. Szybkim krokiem ruszył w kierunku biblioteki. Stanął kolejny raz przed wejściem i pociągnął drzwi do siebie. Ani drgnęły, zamknięte.
- Martin zamknął dzisiaj wcześniej – usłyszał zza pleców.
Odwrócił się. Na ławce siedział ten sam starszy facet, do którego wcześniej niekulturalnie doskoczył.
- Martin ? W ogóle go tu nie było… - odparł Reyems. – Otworzył mi jego wnuk. Nie przedstawił się. Gdzie go znajdę ?
- Wnuk ? – zdziwił się starzec. – Pierwsze słyszę, żeby Martin miał wnuka. Siostrzenicę, owszem.. ale wnuka ?
- Wysoki, długie, ciemne włosy, zarost – tłumaczył mu Anthon.
- Nie spotkałem tu nikogo takiego. Wybacz… - odpowiedział mężczyzna. – Powinieneś spytać Martina. Mieszka w dzielnicy portowej. Do końca główną uliczką i w lewo. Wyróżniający się, biały domek. Na pewno trafisz.
Łowca nie powiedział ani słowa. Bez zastanowienia ruszył w kierunku wskazanym mu przez starca. Lekkie zaniepokojenie przerodziło się w złość. Nie dopuszczał myśli o oszustwie. Miał nadzieję, że Martin mu wszystko wyjaśni. Zbliżając się do portu usłyszał krzyk kobiety. Dobiegał mniej więcej z obszaru, do którego zmierzał. Dotarł na koniec głównej uliczki i rozpoczął poszukiwania białego domku. Znów do jego uszu dotarł kobiecy krzyk. Tym razem nie był rozpaczliwy, lecz przepełniony negatywnymi emocjami. Dostrzegł opisywaną przez starca chatę, a zaraz przed nią młodą kobietę, o długich, rudych włosach. To właśnie jej głosy słyszał wielokrotnie. Wszystko zaczęło przyjmować dziwny bieg wydarzeń. Zbliżył się do niej i delikatnie złapał ją za ramię. Wystraszona dziewczyna odwróciła się gwałtownie, uderzając Reyemsa prosto w twarz. Łowca cofnął się dwa kroki, potrząsnął głową i powoli wrócił do świadomości.
- Nieźle bijesz, jak na kobietę.
- Mam poprawić ?! – odparła zdenerwowana.
- Spokojnie. Nie jestem Twoim wrogiem. Szukam Martina, właściciela biblioteki.
- No to go znalazłeś… a teraz odejdź. Chce być sama.
- Możesz nawet nie zwracać na mnie uwagi. Bądź sobie samotna. Mam sprawę do bibliotekarza, a nie do Ciebie – odpowiedział Anthon.
Zdenerwowana dziewczyna złapała łowcę za rękę i weszła z nim do białego domku.
- Śmiało ! Pogadaj sobie z Martinem ! – krzyknęła głośno. – No już do cholery ! Gadaj kurwa !
Po tych słowach jej złość wskoczyła na jeszcze wyższy poziom. Anthon stał jak posąg i wpatrywał się w jeden punkt. Podłoga była cała od krwi. Na środku pokoju ktoś postawił krzesło z przywiązanym do niego mężczyzną w średnim wieku. Łowca zaczął dostrzegać szczegóły. Jego stopy przybite były do podłoża solidnymi, stalowymi gwoździami. Dłonie miał skrępowane, oczy zawiązane jakąś starą, przekrwawioną szmatą. Posiniaczona twarz, a na końcu poderżnięte gardło. Wszystko wskazywało na dosyć bolesne tortury.
- Wyjdźmy na zewnątrz. Dość już widziałaś.
Opuścili dom.
- Masz, napij się wody.
Ze swojej torby wyjął manierkę i podał kobiecie. Uspokoiła się.
- Skąd masz tą wodę ? – spytała z grymasem na twarzy.
- Coś nie tak z moją wodą ? Jak Ci nie pasuje to oddawaj… Człowiek raz na jakiś czas chce być miły, a i tak źle…
- No już już, chłoptasiu, nie histeryzuj tak…
- Nie no to już przegięcie – zdenerwował się Anthon i oddalił od dziewczyny.
Usiadł nad brzegiem morza i wpatrywał się w horyzont. Dziewczyna postanowiła do niego dołączyć. Chciała dowiedzieć się, czego szukał w domu jej wuja.
- Jak Ci na imię ? – spytała.
- Anthon. Po prostu Anthon… Czy to takie trudne ?!
- Uspokój się… przepraszam. Też nie lubię, jak robią ze mnie dziewczynkę.
- Jak dla mnie nią nie jesteś. Bić to ty potrafisz i to konkretnie… - odparł z zachwytem łowca.
- Trzeba sobie jakoś radzić… szczególnie, że teraz to zostałam już zupełnie sama.
- Ten człowiek w domu… To…
- Martin Gabe, mój wuj. Wróciłam właśnie z podróży i zastałam go w takim stanie… A ty czego tu szukałeś Anthon ? Kim jesteś, jeśli wolno spytać ?
- Doszły mnie słuchy, że to właśnie on opiekuje się biblioteką. O poranku wprowadził mnie do niej pewien mężczyzna podający się za wnuka Twojego wuja. Wysoki, szeroki, miał br…
- Czekaj czekaj ! – przerwała mu kobieta. – Wnuka ?! Przecież Martin nie miał wnuka, pierwsze słyszę.
- To też już wiem… Mogę skończyć ? No.. Więc jak mówiłem, wysoki, szeroki, broda. Zachowywał się podejrzanie, tak jakby pierwszy raz widział na oczy ten budynek. Przyniosłem mu książkę do wypożyczenia, a ten zniknął z nią na zapleczu, po czym wrócił, wpisał do spisu i pożegnał. Podczas strawy zorientowałem się, że wcisnął mi coś zupełnie innego. Chciałem wrócić i to wyjaśnić, lecz zastałem wyłącznie zamknięte drzwi. Jakiś dziadek odesłał mnie tutaj. Po drodze usłyszałem twój krzyk, a resztę historii już sama znasz.
- Co to była za książka ? – spytała kobieta.
- Zależy o którą pytasz. Chciałem coś o polowaniu, dostałem o ziołach… - skłamał w połowie Anthon.
- Coś mi się tu nie zgadza... Pojawiasz się nie wiadomo skąd, po książkę o myślistwie. Podejrzany facet otwiera Ci bibliotekę i podmienia książki. Martin brutalnie zamordowany. Na moje, to coś kręcisz… - zastanawiała się dziewczyna.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego mam Ci się tłumaczyć – odparł zdziwiony Anthon.
- W zasadzie masz rację. Co ja tam wiem… Muszę zająć się moim wujem. Pochówek i te sprawy. Ktoś go musi przenieść. Tyle pracy… Przecież ja nie zasnę, mając przed oczami ten obraz z krzesłem…
- Korzystając z okazji. Masz może klucze do biblioteki ? Zależałoby mi jednak na poszukaniu czegoś innego – spytał bezczelnie Reyems.
- Zawsze trzymał zapasową parę w skrytce pod łóżkiem. Byłabym wdzięczna, gdybyś potem mi je zwrócił. Chociaż… teraz to już wszystko jedno… Ta biblioteka już nigdy nie będzie funkcjonować tak samo.
Anthon ruszył w kierunku chaty. Dziewczyna udała się w przeciwną stronę, by skrzyknąć do pomocy kogoś, kto pomoże jej w pochowaniu wuja. Dla łowcy był to jasny znak, że na przeszukanie ma mało czasu. Sam dobrze wiedział, że to poranne oszustwo musi mieć coś wspólnego ze śmiercią Martina. Rozpoczął jednak od wspomnianej skrytki. Zapierając się nogami przesunął łóżko i dostrzegł uchwyt. Rzeczywiście był tam niewielki schowek. Wśród kilku zwiniętych papierów znalazł wspomniany klucz. Całą zawartość schował do torby, po czym zamknął skrytkę, przesunął łóżko na miejsce i ruszył w poszukiwaniu innego tropu. Rozpoczął od pokoju, w którym wciąż na krześle spoczywał bezwładny trup. Sprawca nie zostawił za dużo śladów. Nie było tam nic, co mogłoby pomóc Anthonowi.
Ktoś zapukał do drzwi i momentalnie je otworzył.
- Witaj Martin. Słuchaj, nie dałoby się jeszcze jakiejś książeczki na wie… Co tu się stało ?! – krzyknął przybysz.
Reyems poznał go bez wahania. Był to ten sam strażnik, co poprzedniego dnia naprzykrzał mu się przed bramą miasta.
- To Ty ! Wiedziałem, że będą z Tobą same kłopoty – krzyknął do Anthona.
- To nie jest tak jak wygląda. Ja również zastałem go w takiej postaci – tłumaczył łowca.
- Absurd ! Jesteś zatrzymany w imieniu dowódcy straży tego miasta ! – dobył miecza.
- Posłuchaj mnie Far… Fer... czy jak Ci tam. Nie szukam kłopotów i najlepiej będzie, jeśli ty też ich nie będziesz szukał.
- I mam Ci po prostu odpuścić tak brutalne morderstwo ! Chyba kpisz, chłopcze !
Reyems wiedział, że nie może dać się złapać. Gonił go czas, więc postanowił posunąć się nawet do najgorszego, byle pozostać nieuchwytnym.
- Zapraszam ze mną. Zobaczymy jak będziesz śpiewał przed Harenem.
- Haren ? A co to za jeden ? Kolejny, co lepiej potrafi opowiadać, niż się bić ?
- Za tą zniewagę również odpowiesz ! Nie zmuszaj mnie, żebym użył siły !
- Siły ? Dobre sobie. Przecież Ty nigdy wojny na oczy nie widziałeś. Spójrz na siebie… Postawili Cię w bramie, żebyś kontrolował handel. Powiedzmy sobie szczerze, że nawet szczura byś nie przestraszył – naśmiewał się Reyems.
Chodziło mu tylko o to, żeby strażnik pierwszy zaatakował. Wtedy miałby sensowny powód do obrony. Nie zamierzał nikogo zabijać bez powodu. Przeszkodziła im kobieta, która wróciła w towarzystwie dwóch rybaków.
- Co tu się dzieje ?! Nie wstyd wam… Hołota, nic więcej ! – krzyknęła.
- O co Ci chodzi ? – zdziwił się łowca.
- A no o to, że nie obchodzi was ta cała sytuacja tutaj ! Mój wuj został zamordowany, a wy zachowujecie się jak dzieci !
- Wypraszam sobie, panienko ! Przyłapałem właśnie tego bandytę na gorącym uczynku – tłumaczył się strażnik.
- Jakim uczynku… Jest martwy co najmniej od rana… Zastałam go tak jeszcze przed przybyciem twojego oskarżonego.
- To nie zmienia faktu, że obraził straż tego miasta, włączając w to dowódcę Harena ! Odpowie za to !
- Jak macie coś do załatwienia, to wypad na zewnątrz – oznajmiła, otwierając im drzwi.
- Wychodzimy ! – krzyknął Fernan.
Łowca powolnym krokiem ruszył za nim. Gdy tylko strażnik na moment odwrócił wzrok, by nie spaść ze schodka, Anthon wyskoczył przez okno i zniknął gdzieś w uliczce. Zdobył co chciał. Błądził przez jakiś czas. Alejki doprowadziły go w końcu na główny bulwar. Zaniepokoiło go nieco zamieszanie wśród ludzi.
- Szybko ! Dawajcie więcej wody ! Szybko ! – krzyczeli przechodnie.
Na horyzoncie dostrzegł ogromny kłęb dymu. Szybko zaczął łączyć fakty. Po chwili wiedział już, co się wydarzyło. Dotarł na miejsce. Nie pomylił się. Biblioteka stała w płomieniach. Wszystko powoli sypało się, razem z jego planami i zamierzeniami. Usiadł na jednej z ławek i przyglądał się panice.
- Tu jesteś ! Teraz już się nie wymkniesz !
Stanął przed nim znajomy strażnik w towarzystwie kilku innych, ubranych jednak na służbę.
- Ehh.. jeszcze Ciebie mi tu brakowało..
- I może znowu mi powiesz, że to nie Twoja sprawka ? Biblioteka sama się podpaliła ?
- Rzeczywiście w tak krótką chwilę zdążyłem Ci uciec, podpalić budynek i spocząć spokojnie na ławce. Gratuluję pomysłów – wyśmiał go kolejny raz Anthon.
- Nie przede mną będziesz się tłumaczył ! Wstawaj ! No już !
Trącił go mieczem, co znacznie podniosło jego poziom zdenerwowania.
- Posłuchaj mnie, a może oboje z tego skorzystamy – odparł łowca.
- Nie sądzę, żebyś miał mi coś ciekawego do powiedzenia. Jesteś skończony, chłopcze.
- Nalegam jednak, żebyś mnie wysłuchał. Jak Ci się nie spodoba, możesz mnie zakuć i zaprowadzić do tego swojego generała.
- Mów !
- Wysoki mężczyzna, szeroki, gęsta broda, mówi Ci to coś ?
- A mało tu takich ? – zdziwił się Fernan.
- Ten był specyficzny, na pewno wydał Ci się podejrzany. Z resztą za duży jak na zwykłego mieszkańca miasteczka portowego.
- Nie bardzo wiem, w jaki sposób ma Ci to pomóc w uniknięciu wyroku, panie Reyems.
- Ja chyba wiem o kim mowa… – wtrącił jeden ze strażników.
- O widzisz ! Twój kolega jest bardziej ogarnięty niż Ty. Co Ci o nim wiadomo ?
- Nim wybuchła panika, ktoś taki opuszczał miasto północną bramą – kontynuował. – Nie zdążyłem zareagować, bo bardziej skupiłem się na płonącej bibliotece. Pasował do twojego skromnego opisu. Miał ze sobą podobną torbę. Chyba mu się spieszyło.
- To musi być on… - powiedział po cichu Anthon.
- Jaki on ?! Może to twój kompan ? – zaczął znów Fernan.
- Nie głupku. To właśnie człowiek, który rano pojawił się zamiast Martina i podając się za jego wnuka, otworzył mi bibliotekę. W czasie jak próbowałeś mi udowodnić morderstwo, podpalił budynek.
- I sądzisz, że Ci uwierzę ?
Znikąd pojawił się starszy mężczyzna, który skierował wtedy Anthona do chaty bibliotekarza.
- Mówi prawdę – rzekł do strażników.
Fernan i reszta stanęli na baczność. Mężczyzna zbliżył się do Reyemsa i wyciągnął dłoń.
- Hernan Mortis, generał straży Aldor.
Zdezorientowany łowca uścisnął mu dłoń.
- Anthon Reyems. Miłe zaskoczenie.
- Ktoś rzeczywiście kręcił się koło biblioteki i to nie był pan Reyems. Odmaszerować !
- Ale... ale... gen… generale.. – jąkał się Fernan.
- Bez dyskusji ! Wykonać !
Strażnicy rozeszli się na rozkaz.
- Zacznijmy od tego, że wcale nie szukałeś czegoś o polowaniu.
Anthon nieco zdziwił się wypowiedzią starca.
- Nie pytaj skąd wiem… Nie Ty jeden szukasz kryształów.
- Skąd Ty to…
- Liczyłem przyłapać tych półgłówków na tym, jak wynoszą jakieś wskazówki, jednak spóźniłem się… Cholera… a odszedłem tylko na moment, żeby kupić coś do jedzenia. Widocznie oni też obserwowali mnie już od rana.
- Oni ? To było ich więcej ?
- Co najmniej dwóch. Moi ludzie oczywiście dali się nabrać na jakąś denną bajeczkę z ich strony. Szczerze mówiąc liczyłem, że mi pomożesz. Przybyłeś tu po konkretne wskazówki, jednak teraz to już bez znaczenia… Wszystko płonie na naszych oczach.
- Niezup… - zaczął Anthon. – Racja generale, nie ma co zbierać… Dziwi mnie jednak skąd tak dużo o mnie wiesz.
- To już nie powinno Cię interesować. Czas goni, wybacz, muszę posłać patrol za tym piromanem. Nie mógł zbiec daleko. A co do Ciebie… powodzenia.
Reyems nadal stał, ogarnięty wielkim zdziwieniem. Przerażał go fakt, że ktoś wyraźnie śledzi jego ruchy. Miał jednak delikatną przewagę nad generałem. Nie wspomniał wówczas o dzienniku, który prawdopodobnie trafił w ręce tych przestępców. Gdy płomienie opadły, miasto ogarnęła ciemność. Słońce kończyło już swoją wędrówkę. Nie było czasu na nocleg. W świetle księżyca ruszył ku północnej bramie i rozpoczął pościg za tajemniczym złodziejem.







  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz